ciemność
stoi za plecami
rzucając okiem
na gasnące płomyki
nadziei
w sercu
umiera ostatnie
słowo
nikt nie wie
jak miało wyglądać
zakończenie
gestem dłoni
wskazuje kierunek
drogi
znaki uciekły
przed odpowiedzialnością
opadł kurz
spod nóg biegaczy
ruszyli szybko
bez żadnego
planu
ostatnie
promienie słońca
zwiastują koniec
początek
wszystko i nic
jak dwie
krople wody
uschło przekonanie
ustępując światła
bierności.
Jestem zmęczony, szefie. Zmęczony wędrówką, samotnie jak jaskółka w deszczu. Zmęczony tym, że nigdy nie miałem przyjaciela, żeby powiedział mi skąd, gdzie i dlaczego idziemy. Głównie zmęczony tym, jacy ludzie są dla siebie. Zmęczony jestem bólem na świecie, który czuję i słyszę... Codziennie... Za dużo tego. To tak jakbym miał w głowie kawałki szkła. Przez cały czas. Rozumiesz?
poniedziałek, 11 maja 2015
Tolerować, tolerować, tolerować... Jednak jak długo jeszcze?
Nie potrafię zrozumieć
czym jest przeszłość, nie widzę sensu w przyszłości, nie
potrafię się odnaleźć w teraźniejszości. Po prostu taki jestem.
I choćbyś włożył nie w nawias, to ja i tak zawsze zostanę poza
nawiasem. Nie potrafię oddychać zza sztywnych ram ucisku, jaki
kładzie na mnie rzeczywistość. Nie potrafię przestać nadużywać
wyrażenia nie potrafię. To takie denne, psuje cały obraz. Nie chcę
być Pollockiem. Ale kogo dzisiaj obchodzi jeszcze kontekst? Lepiej
obramować formułę, na którą elita tego świata będzie patrzeć
z podziwem. Ukryty sens w bezsensie? Takie to prawdziwe, przykre.
Sens ma tylko pomysł na bezsens z nibyukrytym sensem. Nie dam się
zamknąć w złotej klatce, przeszedłem tę fazę ewolucji już
dawno. Wielu jeszcze nie, przykre. Cieszę się, że bolą mnie nogi,
kiedy widzę ludzi na wózku. Cieszę się, że mam opryski na
twarzy, kiedy widzę ludzi potrzebujących przeszczepu. Cieszę się,
kiedy widzę radość w oczach człowieka, który przed chwilą
stracił obie ręce, prawdopodobnie właśnie odzyskał wzrok. Mimo
swoich wszystkich wad cieszę się, że żyję. Pomagam innym, bo
wiem, że zobaczę szczęście na ich twarzy. Czy to takie śmieszne?
Przykre. Zbyt wiele spraw jest przykrych w tym świecie pełnym
nonsensów. Zbyt wiele nonsensów opanowało tych, którzy już dawno
dali się zamknąć. Powieki powoli opadły. Oni nie rozumieją zbyt
wielu rzeczy... Przykre.
Co
to w ogóle jest tolerancja? Warto cofnąć się do etymologii nazwy
zaczerpniętej z języka łacińskiego. Tolerantia,
czyli cierpliwa wytrwałość. Ale przecież
nie można być wytrwałym w nieskończoność, a do tego przy tym
tak zażarcie cierpliwie! Skrajne wyjątki tylko potwierdzają tę
regułę. Przecież spokojne wytrzymanie chociażby ośmiu
monotonnych godzin w pracy czy też w szkole jest niemożnością
(pracoholicy i kujony są mierzeni inną miarą). Jeśli już
jesteśmy przy teorii to dość śmiesznym paradoksem jest również
brak tolerancji wobec braku tolerancji (i wiele innych
przeciwstawnych złożeń wyrazowych), który w praktyce powinien być
uznawany za tezę słuszną, a tak naprawdę tolerowany nie jest.
Podstawowy
schemat myślenia przeciętnego człowieka (stanowiącego na naszej
planecie znaczącą większość) nie zmienia się od wieków.
Unikanie trosk, zaspokajanie fizjologicznych potrzeb, rosnący w
przeraźliwym tempie konsumpcjonizm, brak zbytniego wgłębiania się
w aparat władzy, nawet jeśli jest on dla nas nieprzychylny – to
wszystko rzutuje na poziom naszych tolerancji. Największą jednak
według mnie rolę w jego życiu odgrywają przeżycia wewnętrzne:
nasze stany emocjonalne, rozterki, psychologizm, etc. Miłość jest
instynktem, który kieruje poczynaniami setek milionów ludzi. W
naszym organizmie, umyśle zachodzą dziwne i niezwykle często
niezrozumiałe procesy; nie tylko myślowe, ale też takie, których
nie da się usadowić w sztywnych ramach ”czegoś”. Ta druga
osoba ma na nas ogromny wpływ, niejednokrotnie wpływa na to co
robimy. Wiele razy pomaga coś zrozumieć,
zmienić, zostawia nieodwracalne zmiany w mózgu człowieka, które
niestety w wielu przypadkach w późniejszym okresie mogą okazać
się destrukcyjne.
Każdy
z nas jest artystą. Słowem potrafimy namalować obraz, którego nie
powstydziłby się sam Salvador Dali. W sumie, porównanie tego
surrealisty z wcześniej wspomnianym Pollockiem wypada tutaj
nadzwyczaj konkretnie. Co takiego możemy tolerować? Pozornie
bezsensowne sprawy z ukrytym drugim dnem. Warto nieraz się zatrzymać
i spojrzeć w drugą stronę lustra. Życie to nie bajka, więc nie
ma się czego obawiać. Na pewno nie wyskoczy zza niego jakiś królik
w kapeluszu i zegarkiem w ręku, który każe nam ostrożnie dawkować
tolerancję, bo czas ucieka, bo życie coraz krótsze, bo inni mają
więcej i lepiej, bo ten cholerny świat opanowała jakaś niemoralna
LUDZKA ZNIECZULICA. Ciężko mi nieraz spojrzeć prosto w oczy
swojemu odbiciu. Widzę to, czego widzieć nie chcę. Zauważam jak
to wszystko mnie pochłania, jak zatapiam się w tym malarskim
arcydziele. Próbuję chlapać farbą, ale to niczego nie zmienia.
Nikt tego nie rozumie. To jest właśnie beznadziejny problem tego
społeczeństwa. Nie rozumieją zbyt wielu rzeczy… Przykre.
Nie
wiem jak długo będę potrafił tak wytrzymać. Wątpię, że jestem
w tym odosobniony. Ten pełen paradoksów świat nie jest jeszcze
skazany na porażkę, mimo że nieuchronnie zmierza ku
autodestrukcji. Ale co może poradzić kilku słownych Pollocków,
jeżeli mają do przebicia tysiąckroć większą od Muru Chińskiego
ścianę zbudowaną z realizmu i braku. Nawet Brak przedstawia to
wszystko w sztywnej formie. Przebija się przez nią jednak obraz
chlapiącego farbą, który w ówczesnym świecie musi być
sprowadzony do abstrakcji. I tak się właśnie dzieje. Przed chwilą
założyłem cylinder. Muszę się spieszyć, bo zegar tyka coraz
szybciej. Zostało przecież tak mało czasu. Całe szczęście, że
szkła w lustrach są takie cienkie. To nie może być przypadek.
Gasnący płomień
Wiatr
powoli kołysał gałęziami drzew, przez których korony przebijały
się ostatnie promienie wiosennego wieczoru. Leżałem spokojnie pod
jednym z nich, z niemałym zachwytem patrząc na zachodzące w oddali
słońce. Czas zatrzymał się dla mnie na dłuższą chwilę, gdy
podziwiałem grację tańczących w powietrzu liści. Na krawędzi
nieboskłonu w miłosnym uniesieniu odlatywała para jaskółek,
której wewnętrzne ciepło czułam na każdym odsłoniętym kawałku
mojej skóry. Natura budziła się do życia, dając mi idealny
przykład spokoju i harmonii. Na takim fundamencie można budować
nową przyszłość, pomyślałem. Niejedna iskierka z tego ogniska
rozbudzi wielką nadzieję.
Mimo
że szybko zaczynało się ściemniać, nie chciałem wracać do
domu. Ten magiczny zakątek niósł za sobą niezwykłą siłę.
Pozwalał odetchnąć i zregenerować organizm. Oczyścić myśli,
których odór powodował osłabienie płomieni. Już wystarczająco
cierpią przez napierającą na nie rzeczywistość, nie muszę
dokładać do tego jeszcze swoich kropel żalu i bezsilności. Tym
bardziej, że często mogłyby one spowodować powódź, która
zgasiłaby ogień raz na zawsze.
Od
zawsze uchodziłem za grzecznego chłopaka. Pilny, porządny, miły,
chętny do pomocy, ciągle uśmiechnięty i niosący radość
wszystkim wokół. Taki był malutki Marcin. Na początku to wszystko
było prostsze. Świadomość dziecka pozbawiona jest bowiem takiej
wrażliwości na krzywdę, jaka przecież każdego dnia szczelnie
otacza nas wszystkich swoimi mackami. Pomagałem babci w gotowaniu,
mamie w noszeniu zakupów, a tacie zawsze trzymałem gwoździe, gdy
majsterkował gdzieś w ogrodzie. Ustępowałem staruszkom miejsca w
pociągach i autobusach, przy każdej imprezie szkolnej zostawiałem
swój ślad. Robiłem to wszystko bez większego wysiłku, nie są to
przecież rzeczy, które mogą nas zmęczyć. Z niewinną radością
dziecka niosłem szczęście, które dawało nadzieję innym ludziom,
jednocześnie rozniecając rodzący się we mnie płomień.
Z
biegiem lat niewinność zanikała, za to w przerażająco szybkim
tempie rosła świadomość tego bagna, które pochłania znaczną
część społeczeństwa każdego dnia. Jako mały chłopiec kochałem
czytać. Pochłaniałem każdą bajkę, jaką miałem w swoim
zasięgu. Oglądałem beztroskie historyki, nie wiedząc o
otaczającej mnie ludzkiej znieczulicy. Oczywiście nie mogło to
trwać wiecznie. Marcinek rósł, więc zmieniała się również
literatura, która go interesowała. Byłem nastolatkiem i nie
rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Każdego dnia jednak docierały do
mnie odgłosy wszechobecnego bólu. Otwierałem oczy, budząc się z
dziecinnego omamienia. W wieku czternastu lat, pierwszy raz w trakcie
oglądania filmu, popłakałem się tak naprawdę, szczerze, z pełną
świadomością tego, co przed chwilą zobaczyłem. Historia ta, mimo
że trochę fantastyczna, wskazała mi kierunek w życiu. Drogę,
którą od tamtej pory nieustannie podążam. Na pewno wielu z Was,
czytających ten tekst, zorientowało się z jego biegiem, że od
samego początku nawiązuje w nim do “Zielonej Mili”. Jestem
bowiem zmęczony. Zmęczony tą drogą, którą sam sobie wybrałem.
Zmęczony bólem i niesprawiedliwością na tym świecie. Jest ich za
dużo, a ja za bardzo je czuję. Każdego dnia, w każdej sekundzie.
Nie
potrafię długo żywić urazy do ludzi. Wiem, że każdy może
popełnić błąd i najważniejsze jest, by go właściwie zrozumiał.
By przeszedł całą drogę od początku do końca. Od przyczyn, aż
po narastające konsekwencje. Tylko wtedy będzie potrafił
zrozumieć, dlaczego postępował źle. Nie warto za to ganić ani
zbytnio karać. Ludzie nie skupiają się wówczas wystarczająco na
całym tym procesie, tylko na poszczególnych jego składnikach.
Dobro zawsze pozostaje w sercu drugiego człowieka, tak samo zresztą
jak zło. Łatwiej jednak przykryć te drugie tym pierwszym, ponieważ
ma ono ogromną siłę. A idąc za Sokratesem - dobro = cnota =
miłość. Największa wartość. Dlatego obdarowuję ciepłem
każdego. Uczę się wskazywać drogę błądzącym. Prowadzę ich
przez zakręty, pomagając dźwigać krzyż. Razem zawsze łatwiej,
prawda? Mam świadomość, że pamięć o tym pozostanie w sercu tego
człowieka na zawsze i to kiedyś on wcieli się w moją rolę. A co
jeśli będzie osobą, która pomoże utrzymać we mnie płomień,
kiedy po raz kolejny stanę na rozstaju dróg?
Dobro zawsze do nas wraca i to
przynajmniej ze zdwojoną siłą. Wystarczy chcieć pomagać. I robić
to za bardzo niską cenę. Ja przyjmuję zapłatę w uśmiechu i
radości tej drugiej osoby. Nie ma dla mnie cenniejszej waluty niż
miłość, którą czuję wokół siebie. Pomaga mi przetrwać te
wszystkie krzyki, błagania o pomoc. Naprawdę jest ich zbyt dużo,
znacznie przewyższają liczbę serc otwartych na otoczenie. Ludzie
się tego boją. Boją się bólu, który zaczyna się wówczas
przelewać również na nich. Nie rozumieją, że w tej loterii mają
do wygrania znacznie więcej. Jak kawałki szkła…
Jest
ich zbyt wiele.
Pióro rannego anioła
Ostatnio
miewam coraz bardziej niespokojne sny. Wieczorami męczę się z
myślą, że znowu będę musiał wrócić do krainy tych koszmarów,
które nawiedzają mnie praktycznie każdej nocy. Starałem się
nauczyć kontroli, ale całkowicie mi to nie wychodzi. Chyba nie
jestem do tego stworzony. Każdą wędrówkę pamiętam doskonale,
jednak nigdy nie potrafię zmienić biegu jej zdarzeń. Dzisiaj miało
być inaczej. Byłem pewny, że tej nocy odkryję całą prawdę o
sobie i o tym, co dzieje się na świecie. Napiszę historię na nowo
dość niezwykłym piórem, które rano znalazłam w swoim łóżku…
[…]
Uciekał przede mną, jakbym był dla niego kimś obcym. A ja tak
bardzo chciałem go dotknąć… Czułem dziwną bliskość, ciepło,
które biło od jego łagodnej twarzy. Po raz pierwszy czułem się
spokojny. Od jakiegoś czasu wydawało mi się, że nie jestem tam
sam. Nie wiedziałem jednak dlaczego. Zawsze myślałem, że to są
właśnie przebłyski mojej pełnej świadomości. Po części miałem
rację. Gdy usłyszałem dziwny hałas, mimowolnie się odwróciłem
i pobiegłem za jego znikającą sylwetką. Tak naprawdę widziałem
ją już parę razy, jednak nie wiedząc czemu nigdy nie zwracałem
na nią większej uwagi. Czułem silny opór, ale po raz pierwszy
udało mi się go pokonać. Byłem coraz bliżej, ale on ani razu nie
odwrócił swojej głowy. Wiedziałem, że zbliżamy się do
przepaści, nie raz pokonywałem tę drogę. Bałem się, że skoczy
i już nigdy więcej go nie zobaczę. Nie myliłem się. Zrobiłem
wówczas coś, na co nigdy wcześniej bym się nie odważył.
Skoczyłem za nim i zdołałem go złapać za skrzydło. Poczułem
wówczas ogromy ból, który dobitnie wstrząsnął moim sercem. Z
jego ust wydobył się dźwięk rozpaczy. Ogarnął mnie strach.
Spadając widziałem, jak z trudem wznosi się w górę. Zdążyłem
jeszcze zerknąć na prawą dłoń, w której kurczowo trzymałem
zakrwawione złote pióro, po czym obudziłem się z wielkim
krzykiem…[…]
Nie
potrafiłem się skupić przez cały mijający dzień. Z utęsknieniem
wyczekiwałem wieczoru, nosząc ciągle przy sercu swój artefakt.
Skarb, który miał ogromną moc. Nigdy nie mówiłem nikomu o moich
sennych przygodach, tym bardziej teraz, kiedy po jednej z nich
zdarzyła się sytuacja nieprawdopodobna, wręcz magiczna. W ciągu
dnia czułem nieustający ból. Wiedziałem, że cierpi, a ja jestem
jedyną osobą, która może mu pomóc. Jeszcze tylko parę godzin,
mówiłem sobie w myślach. Jeszcze chwilka, wytrzymaj. Położyłem
jego pióro pod poduszką. Nie byłem sobą, wydawało mi się, że
ktoś wykonuje te wszystkie czynności za mnie. Wiedział co trzeba
robić, bo od razu po zamknięciu oczu przeniosłem się w jego
świat. Nigdy wcześniej nie wracałem do miejsca, w którym
kończyłem ostatnią podróż, a teraz wyraźnie widziałem przed
sobą zaledwie kilkumetrową ścianę, z której skoczyłem zeszłej
nocy. Przed sobą dostrzegłem ślady krwi. Nie udało mu się
odlecieć…
[…]
Miałem zaledwie siedem lat, gdy ujrzałem go po raz pierwszy.
Pokłóciłem się z dziadkiem i poszedłem do pokoju cały
zapłakany. Kilka minut wcześniej spakował moje stare zabawki i
chciał oddać bardzo biednej rodzinie z sąsiedztwa, która miała
dwójkę małych dzieci. Nie chciałem mu na to pozwolić, mimo że
od dłuższego czasu w ogóle z nich nie korzystałem. Nie
rozumiałem, dlaczego dziadek chce to zrobić. To były przecież
moje rzeczy. Trzaskając drzwiami byłem strasznie roztrzęsiony i
zasypiając miałem na policzkach jeszcze ślady łez. Jest to jedyny
sen, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Nie zdarzało mi się
to wówczas często. Była to chwila, która zapadła mi głęboko w
pamięć na zawsze. Widziałem przed sobą człowieka, który
siedział na kamieniu plecami do mnie. Wtedy jeszcze nie miał
skrzydeł. Słyszałem, że płacze. Czułem to. Spytałem dlaczego
jest smutny, jednak on mi nie odpowiadał. Wylewając kolejne łzy
podniósł prawą rękę. Zobaczyłem dwoje bawiących się w
piaskownicy dzieci. Były ubrane w stare, podarte ubrania.
Przesypywały piasek z butelek do starych kartonowych pudeł. Nie
miały innych zabawek, a mimo tego cieszyły się swoją obecnością.
Po chwili przyszła ich mama, również bardzo zaniedbana. Z
uśmiechem na ustach i łzami w oczach powiedziała, że dobry sąsiad
obiecał jej przynieść kilka starych rzeczy po wnuczce. Cała
trójka złączyła się w ciepłym uścisku, a ja czułem, jakby
moje serce pękało. Obudziłem się zapłakany, gdy za oknem było
jeszcze jasno. Wziąłem ze sobą stare ubrania i jeszcze kilka
zabawek, a potem bez słowa poszedłem do dziadka, który mocno mnie
przytulił. Oboje ruszyliśmy do sąsiadów. Widok tego rodzeństwa
rozpalił we mnie płomień, który tli się po dziś dzień. Nigdy
go nie zapomnę. […]
Ślady
krwi były coraz częstsze i większe. Nie zostało dużo czasu.
Zacząłem biec, wiedząc, że mogę go stracić już na zawsze.
Powoli domyślałem się kim jest i nie mogłem pozwolić, by we mnie
umarł. Kochałem go całym sercem od siódmego roku życia, ale
ostatnio coraz częściej o nim zapominałem. Nic więc dziwnego, że
skrzydła, które urosły od pierwszego spotkania, teraz wydają się
być takie słabe. Na horyzoncie ujrzałem zarys jaskini, a ślady
kierowały mnie prosto w jej kierunku. Zaczęło się ściemniać.
Dotarłem do niej w kilka minut. Przy wejściu ujrzałem pochodnię,
która zapłonęła delikatnym ogniem, kiedy wziąłem ją do ręki.
Nie dało się go w żaden sposób powiększyć, więc trzymałem ją
przy ziemi, by wiedzieć, w którym kierunku podążać. W końcu
zobaczyłem blaknące światło. Natychmiast tam pobiegłem, nie
zważając już na leżące na ziemi przeszkody. I wtedy go ujrzałem.
Siedział w dokładnie takiej samej pozycji, jak podczas naszego
pierwszego spotkania. Po lewej stronie pleców miał czerwony ślad.
Wielka plama krwi, wyciekającej prosto z serca. Płakał. Jego
światło gasło proporcjonalnie z światłem mojej pochodni. Po raz
pierwszy od kilkunastu miesięcy poczułem to, co dwanaście lat
temu. Podszedłem bliżej. Odwrócił swoją głowę, ukazując mi
się w pełnej krasie. Widziałem usianą łzami niewinną twarz
dziecka. Spojrzał mi głęboko w oczy, wchodząc w moją duszę. W
głowie zaczęło mi się pojawiać mnóstwo obrazów, począwszy od
biednej rodziny, a skończywszy na dziewczynie, która wykradała mi
bułkę z plecaka dwa lata temu. Chciała on wówczas uciec, jednak
nie miała gdzie. Widziałem, że wstydzi się tego co zrobiła.
Przytuliłem ją mocno i oddałem całe swoje śniadanie. A potem już
tylko obojętność i pustka. I coraz większy ból w sercu, który
czułem w tych oczach. Wiedziałem, że skręciłem w złą drogę…
A on to chyba zobaczył. Moja pochodnia zaczęła świecić trochę
mocniej, jego krwawienie ustało. Chwilę później siedziałem na
łóżku, patrząc się na swoje zakrwawione dłonie…
Minęło
już kilka tygodni. Ja i mój przyjaciel czujemy się coraz lepiej.
Udało mi się wrócić do zakrętu i pójść właściwą ścieżką.
Jaskinia jest cała rozświetlona, niedługo pewnie z niej wyjdziemy.
Od tamtego czasu zmieniłem wiele w swoim życiu. Nauczyłem się
panować nad emocjami i kontrolować samego siebie. Pomoc nic nie
kosztuje, możemy na tym tylko zyskać.. A pióro? Leży schowane
głęboko w szufladzie i mam nadzieję, że już nigdy nie będzie mi
potrzebne.
Liczę, by się nie przeliczyć, bo liczby bywają złudnie policzalne
Wszedłem
parę razy do rwącej rzeki, by sprawdzić czy naprawdę tak ciężko
się płynie pod silny prąd. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a
psychika zawodziła, zwłaszcza w momentach, gdy paręset metrów za
tobą piętrzy się niemałych rozmiarów wodospad ludzkich pragnień,
marzeń i nieidealnych ideałów. Przeprowadzałem różne próby
(bardziej robiło to za mnie życie, ale to przecież ja byłem
głównym aktorem w tym przedstawieniu). Wnioski nigdy nie były
jednoznaczne, bo los zawsze miał dla mnie coś ciekawego w zanadrzu.
Wyciągnąłem liczydło, ale wypadła z niego większość
koralików. Rozsypał się łańcuch pereł, który nosiłem na szyi.
Jak mogłem tego nie rozumieć? Przecież dodawanie i odejmowanie
jest takie proste…
Zawsze
marzyłem o nurkowaniu. Głębiny oceanów były dla mnie tajemnicą,
którą najciężej odkryć w człowieku. Ale czego się nie robi dla
marzeń? Woda była mętna i kleista a tunele dosyć ciasne. Czasami
trafiałem na niewyobrażalne ciśnienie, które wypychało mnie na
powierzchnie, coraz bardziej zasklepiając taflę zobojętnienia,
jaką musiałem przebić. Któraś z kolei próba okazała się
przełomem. Nie udało mi się przedrzeć, ale zaczynało boleć,
mocniej i mocniej z każdym następnym zanurzeniem. Ból to dobra
sprawa, jak widać można wydobyć z siebie uczucia, wystarczy tylko
być cierpliwym. Nie poddawałem się i uparcie płynąłem w dół.
Używałem różnych styli. Niekiedy nurt był łagodny, jednak ostre
przeszkody w dalszym ciągu się tam pojawiały. Im było ich mniej,
tym bardziej byłem pewny, że jestem już blisko, że już tylko
parę pociągnięć ramieniem i stanę u kresu wędrówki. W końcu
ją zauważyłem. Złota brama z napisem “szczęśliwe szczęście
jest szczęściem w nieszczęściu”. Nie mogłem zrozumieć
znaczenia tych słów, a mimo wszystko przez nią przepłynąłem. Do
dziś żałuję, że byłem wtedy taki głupi. Usłyszałem echo
dzwonu. Wyraźnie czułem rytm tych uderzeń w sobie (jakby to miało
być takie dziwne) i nieśmiało spojrzałem w dół. Małże.
Wszędzie ich pełno. Niektóre zamknięte, niektóre całkowicie
zniszczone lub lekko zarysowane, z innych zaś nieśmiało wystawały
maleńkie drogocenne minerały. Zbierałem je pełny nadziei, ale i
obaw. Bo co jeśli nie znajdę tam tego na czym zależy mi
najbardziej? Prowadziły mnie utartym szlakiem aż do pewnego
newralgicznego, dziwnego i zarazem magicznego miejsca. Kolejna brama
z następnym tajemniczym, złotym napisem. “Aniele łzy są
ciężkie, nie pozwól, by zatopiły Twój skarb”. A dalej tylko
ciemność i przebijająca się w oddali poświata. Po raz pierwszy
targnęły mną wątpliwości, ale nie chciałem się poddać skoro
dotarłam tak daleko. Ruszyłem w stronę światła, czując w środku
dziwne ciepło. I w końcu tam dotarłem, dostrzegając to, co do tej
pory było dla mnie niewidoczne. Zdarłem z siebie maskę ślepca,
nieświadomie zakładając ciemne okulary. Zauważyłem klepsydrę,
która stanęła dla mnie w miejscu. Przestał się liczyć czas,
który upływał przecież z upadkiem każdego najmniejszego
ziarenka. Nie potrafiłem już zliczyć sekund, wcale tego nie
potrzebowałem. Znalazłem szczęście, śmiejąc się pod nosem z
napisu na pierwszej bramie. Teraz wydawał mi się on całkowicie
bezsensowny. Ktoś jednak w końcu odwrócił kalejdoskop… Obudził
mnie odgłos tłuczonego szkła. Z klepsydry wysypał się piasek, a
nade mną ulatywał właśnie cały mój maleńki świat. Ktoś
zarzucił haczyk, na który złapał wszystko to, co dla mnie
najważniejsze. Nie mogłem dłużej patrzeć. Usiadłem licząc
ziarenka, które jeszcze nie zdołały odpłynąć. Było ich
zdecydowanie zbyt dużo… Ale jednak dlaczego tak mało? Położyłem
się i nagle porwał mnie zimny prąd. Dotarłem tam gdzie chciałem.
Jestem w sercu i właśnie powoli przestaję oddychać. Brakuje już
mi tlenu, który był przecież towarem najbardziej deficytowym. Krew
uczuć zaniosła mnie w najdalsze i najciemniejsze zakamarki. Nie
chciałem wracać. Nie chciałem przeżywać znowu tej męki, mając
na sercu rany, które już nigdy się nie zabliźnią. Przestałem
liczyć. Kiedyś tak bardzo tego pragnąłem. Teraz widzę, że było
to całkowicie bezsensowne. Powieki powoli opadały, by zamknąć to
wszystko w środku, jednak nagle poczułem na sobie czyjeś dłonie.
Potem następne i kolejne… Chyba zmierzaliśmy ku górze. A może
ciągnęli mnie na jeszcze większe dno? Nie potrafiłem wtedy pojąć
co się dzieje, wypuszczałem właśnie resztki powietrza z płuc,
kiedy moja głowa przebiła się przez twardą powierzchnię.
Obudziłem się w szpitalu, nie pamiętam niczego, co działo się
pomiędzy. Spojrzałem na bramę, przez którą musieli mnie
przenieść i poczułem, że nieświadomie trafiłam w końcu na tą
właściwą. “Przyjaciele”. Nie jest to szczęśliwe szczęście,
ale prawdziwy skarb, który chciałbym mieć zawsze obok siebie.
Nie
warto zastanawiać się dłużej nad tym co było. Wynik nigdy nie
jest pewny, bo zawsze można go zmienić. Nic nie stoi przecież na
przeszkodzie, by wydobyć coś z niczego lub chociażby w minimalny
sposób zmienić bieg liter w słowach padających z naszych ust.
Niepoliczalne liczby zawsze stały najwyżej w mojej hierarchii.
Tylko one potrafiły odkryć całą prawdę. Szkoda tylko, że tak
późno zacząłem się interesować matematyką. Wszystko byłoby
wtedy inaczej…
Marność marności
Wzniosłem
się w obłoki, by odrzucić od siebie piętno, które ciąży na
mnie od urodzenia. Wychowałem się w XXI wieku i powinno to być dla
mnie naturalne. Nie zauważałem przecież żadnych przemian, bo nie
miałem ku temu okazji. Dopiero teraz powoli dojrzewam, wyzbywając
się młodzieńczej głupoty. Otwieram serce, bo zaprzyjaźniłem się
z Mickiewiczem. Stłuczone szkiełko rani moje stopy. Na szczęście
nie jestem jeszcze skrzydlatym kaleką. Mogę spokojnie wznieść się
w górę. I teraz już wiem, że niektórzy mieli rację.
Rzeczywiście wszystko płynie...
Marzenia
mają wielką wartość. Potrafią dać nam szczęście, choćby
chwilowe, prawie niezauważalne. Szczęście, którego odbicie
wędruje później w zakamarkach naszego umysłu. Malutka iskierka,
kształtując się, powoli nabiera coraz większego znaczenia. I w
końcu po długiej wędrówce znajduje ujście w malutkim kanaliku
nazywanym snem. Z jednej sekundy potrafi wówczas urosnąć do
dobrych kilku minut, a nawet godzin. Marzenia senne. Jednak i one
bywają złudne. Nie możemy wierzyć w ich bezpośredniość ani w
żadnym wypadku sztywno ich interpretować. Potrafią zasiać w
głowie mętlik, wprowadzić do labiryntu, z którego wyjść nam nie
pomoże nawet Ariadna. Mimo tego czekamy na nie z utęsknieniem, bo
często są jedyną ucieczką, jedynym ukojeniem po ciężkich
chwilach. Potrafią być nagrodą dla tych, którzy mają świadomość,
że brodząc po mieliznach daleko nie dopłyną.
Nie
jest łatwo słowem doszyć sobie skrzydła. Wszystko opiera się na
ogromnym fundamencie uczuć. Rozgrywa się w sferze dla niektórych
nieosiągalnej. Sferze oczyszczenia i wolności, pozbawionej całego
brudu i ciężaru, jaki zarzuca nam na plecy rzeczywistość.
Globalna choroba, na którą coraz ciężej znaleźć antidotum…
Ale mi się w końcu udało. Płynąc w powietrzu patrzyłem na te
wszystkie twarze. Dokładnie widziałem ich każdy ruch. Czułem
nerwowość, stres, niepokój. Te tempo mnie przerażało.
Dostrzegałem wodę pod ich nogami, a w oddali czysty ocean.
Podążyłem w tamtym kierunku, nie może on przecież pojawiać się
ot tak, bez żadnego początku. Wtedy też zauważyłem wodospad, do
którego zmierzali ci wszyscy ludzie. A na samym dole skały, o które
co sekundę rozbijały się kolejne kosztowności. Prąd porywał
społeczeństwo do przodu, w nieznane; za to wszystko, co
niepotrzebne, zniszczone, nieprzydatne popychał w przeciwną stronę,
w głąb jaskini, której widoku nikt nigdy nie doświadczył. Nie
mogłem lecieć dalej, bo byłem już zbyt blisko słońca. Nie
chciałem skończyć jak Ikar. Trwam w pogoni, to prawda. Ale
marzenia kupuje się przecież w zupełnie innej walucie…
Jestem
strasznie wrażliwym chłopakiem. Często w życiu potykam się o
kłody, których nie zauważy większość z Was. Często też
odnajduję radość i spełnienie w rzeczach, których nie da się
zdobyć za pieniądze. Są potrzebne, to prawda. Nie mamy przecież
prawa istnieć bez bytów materialnych. Nie zaspokoję głodu
miłością ani nie ubiorę się w natchnienie, przynajmniej na tej
stacji. Pociąg odjeżdża co kilka sekund, a miejsca naprawdę nie
ma zbyt wiele. Mimo tego wagony zawsze były przeciążone.
Powierzchnia: jeden człowiek na metr kwadratowy. Tylko czyje serce w
dzisiejszych czasach będzie ważyć tak wiele??
Jestem
bogaty, mimo że nie posiadam skarbów. Największą radość sprawia
mi obdarowywanie innych. Daję ciepło, by ogrzewało zatwardziałą
samotność, roztapiało ból i wzniecało iskierkę nadziei. Rzucam
uśmiechem, który rozprzestrzenia się z prędkością błyskawicy.
Do każdego wraca później wielokrotnie, rozniecając palące się
we wnętrzu ognisko. Wyciągam pomocną dłoń zawsze i do każdego,
bo wiem, że czasem nie jesteśmy w stanie sami upilnować ognia.
Jestem obok w trudnych chwilach. Zapełniam ciszę obecnością,
przerywam zdania w odpowiednich miejscach, dając bliskość, czułość
i poczucie bezpieczeństwa. Koję serca słowami, które niosą żar
prawdziwych uczuć. Po prostu jestem. Nie da się tego kupić za
żadne pieniądze.
Nie
miałem szczęścia w życiu. Często ktoś układał mi scenariusze,
które było bardzo ciężko zagrać. Długo szukałem miłości,
wiele razy się rozczarowując. Dużo słów jest przepełnionych tym
bólem, wiele myśli kreuje się na podwalinach tamtych wydarzeń.
Czasami mogłem mieć prawie wszystko co materialne, spełnić
przyziemne marzenia. Ale to nie dawało mi ani grama przyjemności.
Cieszyło przez sekundę, potem przynosząc jeszcze większe
cierpienie. Świadomość, że nie mogę mieć tego, co przyniesie mi
prawdziwe szczęście. Potem odkryłem nową ścieżkę i nauczyłem
się pożytkować bogactwa materialne na rzecz duchowych. Byłem
pewny, że jest to jedyna właściwa droga, ale w tym momencie nie
wiem, gdzie tak naprawdę mnie zaniesie.
Stopniowo
przebijam się przez błękit nieba. Czas wracać, lekcja powoli się
kończy. Ten krótki lot nauczył mnie bardzo wiele. Teraz wiem, że
nie bez powodu tak ciężko było wznieść się w górę. Udało mi
się to zrobić jedynie poprzez oczyszczenie. Poniosło mnie serce,
zostawiając na ulicy zegarek. Czas był zbędnym balastem. Każda
chwila jest ulotna, ciężko ją złapać w tym potoku. Życie i tak
bez przerwy płynie. Ulotność jest ulotna. Wszystko marność.
Nawet
marność.
wtorek, 5 maja 2015
Brak słów
nie mam już skrzydeł, by móc wylecieć z otchłani
ciągnie mnie kamień przywiązany do kostki, nadgarstka
spaliłem papier, co chciał narzucić paragraf dla nich
puszczając krzyk z gardła spadam, piszę parafką diabła
egzystencja?
piszę wiersze
które bolą mnie ilekroć
piszę wierszem
w czyichś sercach
dobrze, gorzej, słabo, średnio
gdzieś poeta?
pisze wiersze
które bolą go gdy znowu
pisze wierszem
o kobietach
wstając jedną nogą z grobu
znikły słowa?
już nie piszę
bo nie pisze też mój kompan
piszę wierszem
że nie piszę
nie tak miało to wyglądać..
ciągnie mnie kamień przywiązany do kostki, nadgarstka
spaliłem papier, co chciał narzucić paragraf dla nich
puszczając krzyk z gardła spadam, piszę parafką diabła
egzystencja?
piszę wiersze
które bolą mnie ilekroć
piszę wierszem
w czyichś sercach
dobrze, gorzej, słabo, średnio
gdzieś poeta?
pisze wiersze
które bolą go gdy znowu
pisze wierszem
o kobietach
wstając jedną nogą z grobu
znikły słowa?
już nie piszę
bo nie pisze też mój kompan
piszę wierszem
że nie piszę
nie tak miało to wyglądać..
Subskrybuj:
Posty (Atom)