poniedziałek, 11 maja 2015

Codzienność

ciemność
stoi za plecami
rzucając okiem
na gasnące płomyki
nadziei

w sercu
umiera ostatnie
słowo
nikt nie wie
jak miało wyglądać
zakończenie

gestem dłoni
wskazuje kierunek
drogi
znaki uciekły
przed odpowiedzialnością

opadł kurz
spod nóg biegaczy
ruszyli szybko
bez żadnego
planu

ostatnie
promienie słońca
zwiastują koniec
początek
wszystko i nic

jak dwie
krople wody
uschło przekonanie
ustępując światła
bierności.

Tolerować, tolerować, tolerować... Jednak jak długo jeszcze?

                     Nie potrafię zrozumieć czym jest przeszłość, nie widzę sensu w przyszłości, nie potrafię się odnaleźć w teraźniejszości. Po prostu taki jestem. I choćbyś włożył nie w nawias, to ja i tak zawsze zostanę poza nawiasem. Nie potrafię oddychać zza sztywnych ram ucisku, jaki kładzie na mnie rzeczywistość. Nie potrafię przestać nadużywać wyrażenia nie potrafię. To takie denne, psuje cały obraz. Nie chcę być Pollockiem. Ale kogo dzisiaj obchodzi jeszcze kontekst? Lepiej obramować formułę, na którą elita tego świata będzie patrzeć z podziwem. Ukryty sens w bezsensie? Takie to prawdziwe, przykre. Sens ma tylko pomysł na bezsens z nibyukrytym sensem. Nie dam się zamknąć w złotej klatce, przeszedłem tę fazę ewolucji już dawno. Wielu jeszcze nie, przykre. Cieszę się, że bolą mnie nogi, kiedy widzę ludzi na wózku. Cieszę się, że mam opryski na twarzy, kiedy widzę ludzi potrzebujących przeszczepu. Cieszę się, kiedy widzę radość w oczach człowieka, który przed chwilą stracił obie ręce, prawdopodobnie właśnie odzyskał wzrok. Mimo swoich wszystkich wad cieszę się, że żyję. Pomagam innym, bo wiem, że zobaczę szczęście na ich twarzy. Czy to takie śmieszne? Przykre. Zbyt wiele spraw jest przykrych w tym świecie pełnym nonsensów. Zbyt wiele nonsensów opanowało tych, którzy już dawno dali się zamknąć. Powieki powoli opadły. Oni nie rozumieją zbyt wielu rzeczy... Przykre.
                     Co to w ogóle jest tolerancja? Warto cofnąć się do etymologii nazwy zaczerpniętej z języka łacińskiego. Tolerantia, czyli cierpliwa wytrwałość. Ale przecież nie można być wytrwałym w nieskończoność, a do tego przy tym tak zażarcie cierpliwie! Skrajne wyjątki tylko potwierdzają tę regułę. Przecież spokojne wytrzymanie chociażby ośmiu monotonnych godzin w pracy czy też w szkole jest niemożnością (pracoholicy i kujony są mierzeni inną miarą). Jeśli już jesteśmy przy teorii to dość śmiesznym paradoksem jest również brak tolerancji wobec braku tolerancji (i wiele innych przeciwstawnych złożeń wyrazowych), który w praktyce powinien być uznawany za tezę słuszną, a tak naprawdę tolerowany nie jest.
                     Podstawowy schemat myślenia przeciętnego człowieka (stanowiącego na naszej planecie znaczącą większość) nie zmienia się od wieków. Unikanie trosk, zaspokajanie fizjologicznych potrzeb, rosnący w przeraźliwym tempie konsumpcjonizm, brak zbytniego wgłębiania się w aparat władzy, nawet jeśli jest on dla nas nieprzychylny – to wszystko rzutuje na poziom naszych tolerancji. Największą jednak według mnie rolę w jego życiu odgrywają przeżycia wewnętrzne: nasze stany emocjonalne, rozterki, psychologizm, etc. Miłość jest instynktem, który kieruje poczynaniami setek milionów ludzi. W naszym organizmie, umyśle zachodzą dziwne i niezwykle często niezrozumiałe procesy; nie tylko myślowe, ale też takie, których nie da się usadowić w sztywnych ramach ”czegoś”. Ta druga osoba ma na nas ogromny wpływ, niejednokrotnie wpływa na to co robimy. Wiele razy pomaga coś zrozumieć, zmienić, zostawia nieodwracalne zmiany w mózgu człowieka, które niestety w wielu przypadkach w późniejszym okresie mogą okazać się destrukcyjne.
Każdy z nas jest artystą. Słowem potrafimy namalować obraz, którego nie powstydziłby się sam Salvador Dali. W sumie, porównanie tego surrealisty z wcześniej wspomnianym Pollockiem wypada tutaj nadzwyczaj konkretnie. Co takiego możemy tolerować? Pozornie bezsensowne sprawy z ukrytym drugim dnem. Warto nieraz się zatrzymać i spojrzeć w drugą stronę lustra. Życie to nie bajka, więc nie ma się czego obawiać. Na pewno nie wyskoczy zza niego jakiś królik w kapeluszu i zegarkiem w ręku, który każe nam ostrożnie dawkować tolerancję, bo czas ucieka, bo życie coraz krótsze, bo inni mają więcej i lepiej, bo ten cholerny świat opanowała jakaś niemoralna LUDZKA ZNIECZULICA. Ciężko mi nieraz spojrzeć prosto w oczy swojemu odbiciu. Widzę to, czego widzieć nie chcę. Zauważam jak to wszystko mnie pochłania, jak zatapiam się w tym malarskim arcydziele. Próbuję chlapać farbą, ale to niczego nie zmienia. Nikt tego nie rozumie. To jest właśnie beznadziejny problem tego społeczeństwa. Nie rozumieją zbyt wielu rzeczy… Przykre.
                     Nie wiem jak długo będę potrafił tak wytrzymać. Wątpię, że jestem w tym odosobniony. Ten pełen paradoksów świat nie jest jeszcze skazany na porażkę, mimo że nieuchronnie zmierza ku autodestrukcji. Ale co może poradzić kilku słownych Pollocków, jeżeli mają do przebicia tysiąckroć większą od Muru Chińskiego ścianę zbudowaną z realizmu i braku. Nawet Brak przedstawia to wszystko w sztywnej formie. Przebija się przez nią jednak obraz chlapiącego farbą, który w ówczesnym świecie musi być sprowadzony do abstrakcji. I tak się właśnie dzieje. Przed chwilą założyłem cylinder. Muszę się spieszyć, bo zegar tyka coraz szybciej. Zostało przecież tak mało czasu. Całe szczęście, że szkła w lustrach są takie cienkie. To nie może być przypadek.

Gasnący płomień

Wiatr powoli kołysał gałęziami drzew, przez których korony przebijały się ostatnie promienie wiosennego wieczoru. Leżałem spokojnie pod jednym z nich, z niemałym zachwytem patrząc na zachodzące w oddali słońce. Czas zatrzymał się dla mnie na dłuższą chwilę, gdy podziwiałem grację tańczących w powietrzu liści. Na krawędzi nieboskłonu w miłosnym uniesieniu odlatywała para jaskółek, której wewnętrzne ciepło czułam na każdym odsłoniętym kawałku mojej skóry. Natura budziła się do życia, dając mi idealny przykład spokoju i harmonii. Na takim fundamencie można budować nową przyszłość, pomyślałem. Niejedna iskierka z tego ogniska rozbudzi wielką nadzieję.
Mimo że szybko zaczynało się ściemniać, nie chciałem wracać do domu. Ten magiczny zakątek niósł za sobą niezwykłą siłę. Pozwalał odetchnąć i zregenerować organizm. Oczyścić myśli, których odór powodował osłabienie płomieni. Już wystarczająco cierpią przez napierającą na nie rzeczywistość, nie muszę dokładać do tego jeszcze swoich kropel żalu i bezsilności. Tym bardziej, że często mogłyby one spowodować powódź, która zgasiłaby ogień raz na zawsze.
Od zawsze uchodziłem za grzecznego chłopaka. Pilny, porządny, miły, chętny do pomocy, ciągle uśmiechnięty i niosący radość wszystkim wokół. Taki był malutki Marcin. Na początku to wszystko było prostsze. Świadomość dziecka pozbawiona jest bowiem takiej wrażliwości na krzywdę, jaka przecież każdego dnia szczelnie otacza nas wszystkich swoimi mackami. Pomagałem babci w gotowaniu, mamie w noszeniu zakupów, a tacie zawsze trzymałem gwoździe, gdy majsterkował gdzieś w ogrodzie. Ustępowałem staruszkom miejsca w pociągach i autobusach, przy każdej imprezie szkolnej zostawiałem swój ślad. Robiłem to wszystko bez większego wysiłku, nie są to przecież rzeczy, które mogą nas zmęczyć. Z niewinną radością dziecka niosłem szczęście, które dawało nadzieję innym ludziom, jednocześnie rozniecając rodzący się we mnie płomień.
Z biegiem lat niewinność zanikała, za to w przerażająco szybkim tempie rosła świadomość tego bagna, które pochłania znaczną część społeczeństwa każdego dnia. Jako mały chłopiec kochałem czytać. Pochłaniałem każdą bajkę, jaką miałem w swoim zasięgu. Oglądałem beztroskie historyki, nie wiedząc o otaczającej mnie ludzkiej znieczulicy. Oczywiście nie mogło to trwać wiecznie. Marcinek rósł, więc zmieniała się również literatura, która go interesowała. Byłem nastolatkiem i nie rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Każdego dnia jednak docierały do mnie odgłosy wszechobecnego bólu. Otwierałem oczy, budząc się z dziecinnego omamienia. W wieku czternastu lat, pierwszy raz w trakcie oglądania filmu, popłakałem się tak naprawdę, szczerze, z pełną świadomością tego, co przed chwilą zobaczyłem. Historia ta, mimo że trochę fantastyczna, wskazała mi kierunek w życiu. Drogę, którą od tamtej pory nieustannie podążam. Na pewno wielu z Was, czytających ten tekst, zorientowało się z jego biegiem, że od samego początku nawiązuje w nim do “Zielonej Mili”. Jestem bowiem zmęczony. Zmęczony tą drogą, którą sam sobie wybrałem. Zmęczony bólem i niesprawiedliwością na tym świecie. Jest ich za dużo, a ja za bardzo je czuję. Każdego dnia, w każdej sekundzie.
Nie potrafię długo żywić urazy do ludzi. Wiem, że każdy może popełnić błąd i najważniejsze jest, by go właściwie zrozumiał. By przeszedł całą drogę od początku do końca. Od przyczyn, aż po narastające konsekwencje. Tylko wtedy będzie potrafił zrozumieć, dlaczego postępował źle. Nie warto za to ganić ani zbytnio karać. Ludzie nie skupiają się wówczas wystarczająco na całym tym procesie, tylko na poszczególnych jego składnikach. Dobro zawsze pozostaje w sercu drugiego człowieka, tak samo zresztą jak zło. Łatwiej jednak przykryć te drugie tym pierwszym, ponieważ ma ono ogromną siłę. A idąc za Sokratesem - dobro = cnota = miłość. Największa wartość. Dlatego obdarowuję ciepłem każdego. Uczę się wskazywać drogę błądzącym. Prowadzę ich przez zakręty, pomagając dźwigać krzyż. Razem zawsze łatwiej, prawda? Mam świadomość, że pamięć o tym pozostanie w sercu tego człowieka na zawsze i to kiedyś on wcieli się w moją rolę. A co jeśli będzie osobą, która pomoże utrzymać we mnie płomień, kiedy po raz kolejny stanę na rozstaju dróg?
Dobro zawsze do nas wraca i to przynajmniej ze zdwojoną siłą. Wystarczy chcieć pomagać. I robić to za bardzo niską cenę. Ja przyjmuję zapłatę w uśmiechu i radości tej drugiej osoby. Nie ma dla mnie cenniejszej waluty niż miłość, którą czuję wokół siebie. Pomaga mi przetrwać te wszystkie krzyki, błagania o pomoc. Naprawdę jest ich zbyt dużo, znacznie przewyższają liczbę serc otwartych na otoczenie. Ludzie się tego boją. Boją się bólu, który zaczyna się wówczas przelewać również na nich. Nie rozumieją, że w tej loterii mają do wygrania znacznie więcej. Jak kawałki szkła…
Jest ich zbyt wiele.

Pióro rannego anioła

Ostatnio miewam coraz bardziej niespokojne sny. Wieczorami męczę się z myślą, że znowu będę musiał wrócić do krainy tych koszmarów, które nawiedzają mnie praktycznie każdej nocy. Starałem się nauczyć kontroli, ale całkowicie mi to nie wychodzi. Chyba nie jestem do tego stworzony. Każdą wędrówkę pamiętam doskonale, jednak nigdy nie potrafię zmienić biegu jej zdarzeń. Dzisiaj miało być inaczej. Byłem pewny, że tej nocy odkryję całą prawdę o sobie i o tym, co dzieje się na świecie. Napiszę historię na nowo dość niezwykłym piórem, które rano znalazłam w swoim łóżku…
[…] Uciekał przede mną, jakbym był dla niego kimś obcym. A ja tak bardzo chciałem go dotknąć… Czułem dziwną bliskość, ciepło, które biło od jego łagodnej twarzy. Po raz pierwszy czułem się spokojny. Od jakiegoś czasu wydawało mi się, że nie jestem tam sam. Nie wiedziałem jednak dlaczego. Zawsze myślałem, że to są właśnie przebłyski mojej pełnej świadomości. Po części miałem rację. Gdy usłyszałem dziwny hałas, mimowolnie się odwróciłem i pobiegłem za jego znikającą sylwetką. Tak naprawdę widziałem ją już parę razy, jednak nie wiedząc czemu nigdy nie zwracałem na nią większej uwagi. Czułem silny opór, ale po raz pierwszy udało mi się go pokonać. Byłem coraz bliżej, ale on ani razu nie odwrócił swojej głowy. Wiedziałem, że zbliżamy się do przepaści, nie raz pokonywałem tę drogę. Bałem się, że skoczy i już nigdy więcej go nie zobaczę. Nie myliłem się. Zrobiłem wówczas coś, na co nigdy wcześniej bym się nie odważył. Skoczyłem za nim i zdołałem go złapać za skrzydło. Poczułem wówczas ogromy ból, który dobitnie wstrząsnął moim sercem. Z jego ust wydobył się dźwięk rozpaczy. Ogarnął mnie strach. Spadając widziałem, jak z trudem wznosi się w górę. Zdążyłem jeszcze zerknąć na prawą dłoń, w której kurczowo trzymałem zakrwawione złote pióro, po czym obudziłem się z wielkim krzykiem…[…]
Nie potrafiłem się skupić przez cały mijający dzień. Z utęsknieniem wyczekiwałem wieczoru, nosząc ciągle przy sercu swój artefakt. Skarb, który miał ogromną moc. Nigdy nie mówiłem nikomu o moich sennych przygodach, tym bardziej teraz, kiedy po jednej z nich zdarzyła się sytuacja nieprawdopodobna, wręcz magiczna. W ciągu dnia czułem nieustający ból. Wiedziałem, że cierpi, a ja jestem jedyną osobą, która może mu pomóc. Jeszcze tylko parę godzin, mówiłem sobie w myślach. Jeszcze chwilka, wytrzymaj. Położyłem jego pióro pod poduszką. Nie byłem sobą, wydawało mi się, że ktoś wykonuje te wszystkie czynności za mnie. Wiedział co trzeba robić, bo od razu po zamknięciu oczu przeniosłem się w jego świat. Nigdy wcześniej nie wracałem do miejsca, w którym kończyłem ostatnią podróż, a teraz wyraźnie widziałem przed sobą zaledwie kilkumetrową ścianę, z której skoczyłem zeszłej nocy. Przed sobą dostrzegłem ślady krwi. Nie udało mu się odlecieć…
[…] Miałem zaledwie siedem lat, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Pokłóciłem się z dziadkiem i poszedłem do pokoju cały zapłakany. Kilka minut wcześniej spakował moje stare zabawki i chciał oddać bardzo biednej rodzinie z sąsiedztwa, która miała dwójkę małych dzieci. Nie chciałem mu na to pozwolić, mimo że od dłuższego czasu w ogóle z nich nie korzystałem. Nie rozumiałem, dlaczego dziadek chce to zrobić. To były przecież moje rzeczy. Trzaskając drzwiami byłem strasznie roztrzęsiony i zasypiając miałem na policzkach jeszcze ślady łez. Jest to jedyny sen, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Nie zdarzało mi się to wówczas często. Była to chwila, która zapadła mi głęboko w pamięć na zawsze. Widziałem przed sobą człowieka, który siedział na kamieniu plecami do mnie. Wtedy jeszcze nie miał skrzydeł. Słyszałem, że płacze. Czułem to. Spytałem dlaczego jest smutny, jednak on mi nie odpowiadał. Wylewając kolejne łzy podniósł prawą rękę. Zobaczyłem dwoje bawiących się w piaskownicy dzieci. Były ubrane w stare, podarte ubrania. Przesypywały piasek z butelek do starych kartonowych pudeł. Nie miały innych zabawek, a mimo tego cieszyły się swoją obecnością. Po chwili przyszła ich mama, również bardzo zaniedbana. Z uśmiechem na ustach i łzami w oczach powiedziała, że dobry sąsiad obiecał jej przynieść kilka starych rzeczy po wnuczce. Cała trójka złączyła się w ciepłym uścisku, a ja czułem, jakby moje serce pękało. Obudziłem się zapłakany, gdy za oknem było jeszcze jasno. Wziąłem ze sobą stare ubrania i jeszcze kilka zabawek, a potem bez słowa poszedłem do dziadka, który mocno mnie przytulił. Oboje ruszyliśmy do sąsiadów. Widok tego rodzeństwa rozpalił we mnie płomień, który tli się po dziś dzień. Nigdy go nie zapomnę. […]
Ślady krwi były coraz częstsze i większe. Nie zostało dużo czasu. Zacząłem biec, wiedząc, że mogę go stracić już na zawsze. Powoli domyślałem się kim jest i nie mogłem pozwolić, by we mnie umarł. Kochałem go całym sercem od siódmego roku życia, ale ostatnio coraz częściej o nim zapominałem. Nic więc dziwnego, że skrzydła, które urosły od pierwszego spotkania, teraz wydają się być takie słabe. Na horyzoncie ujrzałem zarys jaskini, a ślady kierowały mnie prosto w jej kierunku. Zaczęło się ściemniać. Dotarłem do niej w kilka minut. Przy wejściu ujrzałem pochodnię, która zapłonęła delikatnym ogniem, kiedy wziąłem ją do ręki. Nie dało się go w żaden sposób powiększyć, więc trzymałem ją przy ziemi, by wiedzieć, w którym kierunku podążać. W końcu zobaczyłem blaknące światło. Natychmiast tam pobiegłem, nie zważając już na leżące na ziemi przeszkody. I wtedy go ujrzałem. Siedział w dokładnie takiej samej pozycji, jak podczas naszego pierwszego spotkania. Po lewej stronie pleców miał czerwony ślad. Wielka plama krwi, wyciekającej prosto z serca. Płakał. Jego światło gasło proporcjonalnie z światłem mojej pochodni. Po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy poczułem to, co dwanaście lat temu. Podszedłem bliżej. Odwrócił swoją głowę, ukazując mi się w pełnej krasie. Widziałem usianą łzami niewinną twarz dziecka. Spojrzał mi głęboko w oczy, wchodząc w moją duszę. W głowie zaczęło mi się pojawiać mnóstwo obrazów, począwszy od biednej rodziny, a skończywszy na dziewczynie, która wykradała mi bułkę z plecaka dwa lata temu. Chciała on wówczas uciec, jednak nie miała gdzie. Widziałem, że wstydzi się tego co zrobiła. Przytuliłem ją mocno i oddałem całe swoje śniadanie. A potem już tylko obojętność i pustka. I coraz większy ból w sercu, który czułem w tych oczach. Wiedziałem, że skręciłem w złą drogę… A on to chyba zobaczył. Moja pochodnia zaczęła świecić trochę mocniej, jego krwawienie ustało. Chwilę później siedziałem na łóżku, patrząc się na swoje zakrwawione dłonie…
Minęło już kilka tygodni. Ja i mój przyjaciel czujemy się coraz lepiej. Udało mi się wrócić do zakrętu i pójść właściwą ścieżką. Jaskinia jest cała rozświetlona, niedługo pewnie z niej wyjdziemy. Od tamtego czasu zmieniłem wiele w swoim życiu. Nauczyłem się panować nad emocjami i kontrolować samego siebie. Pomoc nic nie kosztuje, możemy na tym tylko zyskać.. A pióro? Leży schowane głęboko w szufladzie i mam nadzieję, że już nigdy nie będzie mi potrzebne.

Liczę, by się nie przeliczyć, bo liczby bywają złudnie policzalne

Wszedłem parę razy do rwącej rzeki, by sprawdzić czy naprawdę tak ciężko się płynie pod silny prąd. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a psychika zawodziła, zwłaszcza w momentach, gdy paręset metrów za tobą piętrzy się niemałych rozmiarów wodospad ludzkich pragnień, marzeń i nieidealnych ideałów. Przeprowadzałem różne próby (bardziej robiło to za mnie życie, ale to przecież ja byłem głównym aktorem w tym przedstawieniu). Wnioski nigdy nie były jednoznaczne, bo los zawsze miał dla mnie coś ciekawego w zanadrzu. Wyciągnąłem liczydło, ale wypadła z niego większość koralików. Rozsypał się łańcuch pereł, który nosiłem na szyi. Jak mogłem tego nie rozumieć? Przecież dodawanie i odejmowanie jest takie proste…
Zawsze marzyłem o nurkowaniu. Głębiny oceanów były dla mnie tajemnicą, którą najciężej odkryć w człowieku. Ale czego się nie robi dla marzeń? Woda była mętna i kleista a tunele dosyć ciasne. Czasami trafiałem na niewyobrażalne ciśnienie, które wypychało mnie na powierzchnie, coraz bardziej zasklepiając taflę zobojętnienia, jaką musiałem przebić. Któraś z kolei próba okazała się przełomem. Nie udało mi się przedrzeć, ale zaczynało boleć, mocniej i mocniej z każdym następnym zanurzeniem. Ból to dobra sprawa, jak widać można wydobyć z siebie uczucia, wystarczy tylko być cierpliwym. Nie poddawałem się i uparcie płynąłem w dół. Używałem różnych styli. Niekiedy nurt był łagodny, jednak ostre przeszkody w dalszym ciągu się tam pojawiały. Im było ich mniej, tym bardziej byłem pewny, że jestem już blisko, że już tylko parę pociągnięć ramieniem i stanę u kresu wędrówki. W końcu ją zauważyłem. Złota brama z napisem “szczęśliwe szczęście jest szczęściem w nieszczęściu”. Nie mogłem zrozumieć znaczenia tych słów, a mimo wszystko przez nią przepłynąłem. Do dziś żałuję, że byłem wtedy taki głupi. Usłyszałem echo dzwonu. Wyraźnie czułem rytm tych uderzeń w sobie (jakby to miało być takie dziwne) i nieśmiało spojrzałem w dół. Małże. Wszędzie ich pełno. Niektóre zamknięte, niektóre całkowicie zniszczone lub lekko zarysowane, z innych zaś nieśmiało wystawały maleńkie drogocenne minerały. Zbierałem je pełny nadziei, ale i obaw. Bo co jeśli nie znajdę tam tego na czym zależy mi najbardziej? Prowadziły mnie utartym szlakiem aż do pewnego newralgicznego, dziwnego i zarazem magicznego miejsca. Kolejna brama z następnym tajemniczym, złotym napisem. “Aniele łzy są ciężkie, nie pozwól, by zatopiły Twój skarb”. A dalej tylko ciemność i przebijająca się w oddali poświata. Po raz pierwszy targnęły mną wątpliwości, ale nie chciałem się poddać skoro dotarłam tak daleko. Ruszyłem w stronę światła, czując w środku dziwne ciepło. I w końcu tam dotarłem, dostrzegając to, co do tej pory było dla mnie niewidoczne. Zdarłem z siebie maskę ślepca, nieświadomie zakładając ciemne okulary. Zauważyłem klepsydrę, która stanęła dla mnie w miejscu. Przestał się liczyć czas, który upływał przecież z upadkiem każdego najmniejszego ziarenka. Nie potrafiłem już zliczyć sekund, wcale tego nie potrzebowałem. Znalazłem szczęście, śmiejąc się pod nosem z napisu na pierwszej bramie. Teraz wydawał mi się on całkowicie bezsensowny. Ktoś jednak w końcu odwrócił kalejdoskop… Obudził mnie odgłos tłuczonego szkła. Z klepsydry wysypał się piasek, a nade mną ulatywał właśnie cały mój maleńki świat. Ktoś zarzucił haczyk, na który złapał wszystko to, co dla mnie najważniejsze. Nie mogłem dłużej patrzeć. Usiadłem licząc ziarenka, które jeszcze nie zdołały odpłynąć. Było ich zdecydowanie zbyt dużo… Ale jednak dlaczego tak mało? Położyłem się i nagle porwał mnie zimny prąd. Dotarłem tam gdzie chciałem. Jestem w sercu i właśnie powoli przestaję oddychać. Brakuje już mi tlenu, który był przecież towarem najbardziej deficytowym. Krew uczuć zaniosła mnie w najdalsze i najciemniejsze zakamarki. Nie chciałem wracać. Nie chciałem przeżywać znowu tej męki, mając na sercu rany, które już nigdy się nie zabliźnią. Przestałem liczyć. Kiedyś tak bardzo tego pragnąłem. Teraz widzę, że było to całkowicie bezsensowne. Powieki powoli opadały, by zamknąć to wszystko w środku, jednak nagle poczułem na sobie czyjeś dłonie. Potem następne i kolejne… Chyba zmierzaliśmy ku górze. A może ciągnęli mnie na jeszcze większe dno? Nie potrafiłem wtedy pojąć co się dzieje, wypuszczałem właśnie resztki powietrza z płuc, kiedy moja głowa przebiła się przez twardą powierzchnię. Obudziłem się w szpitalu, nie pamiętam niczego, co działo się pomiędzy. Spojrzałem na bramę, przez którą musieli mnie przenieść i poczułem, że nieświadomie trafiłam w końcu na tą właściwą. “Przyjaciele”. Nie jest to szczęśliwe szczęście, ale prawdziwy skarb, który chciałbym mieć zawsze obok siebie.
Nie warto zastanawiać się dłużej nad tym co było. Wynik nigdy nie jest pewny, bo zawsze można go zmienić. Nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by wydobyć coś z niczego lub chociażby w minimalny sposób zmienić bieg liter w słowach padających z naszych ust. Niepoliczalne liczby zawsze stały najwyżej w mojej hierarchii. Tylko one potrafiły odkryć całą prawdę. Szkoda tylko, że tak późno zacząłem się interesować matematyką. Wszystko byłoby wtedy inaczej…

Marność marności

Wzniosłem się w obłoki, by odrzucić od siebie piętno, które ciąży na mnie od urodzenia. Wychowałem się w XXI wieku i powinno to być dla mnie naturalne. Nie zauważałem przecież żadnych przemian, bo nie miałem ku temu okazji. Dopiero teraz powoli dojrzewam, wyzbywając się młodzieńczej głupoty. Otwieram serce, bo zaprzyjaźniłem się z Mickiewiczem. Stłuczone szkiełko rani moje stopy. Na szczęście nie jestem jeszcze skrzydlatym kaleką. Mogę spokojnie wznieść się w górę. I teraz już wiem, że niektórzy mieli rację. Rzeczywiście wszystko płynie...
Marzenia mają wielką wartość. Potrafią dać nam szczęście, choćby chwilowe, prawie niezauważalne. Szczęście, którego odbicie wędruje później w zakamarkach naszego umysłu. Malutka iskierka, kształtując się, powoli nabiera coraz większego znaczenia. I w końcu po długiej wędrówce znajduje ujście w malutkim kanaliku nazywanym snem. Z jednej sekundy potrafi wówczas urosnąć do dobrych kilku minut, a nawet godzin. Marzenia senne. Jednak i one bywają złudne. Nie możemy wierzyć w ich bezpośredniość ani w żadnym wypadku sztywno ich interpretować. Potrafią zasiać w głowie mętlik, wprowadzić do labiryntu, z którego wyjść nam nie pomoże nawet Ariadna. Mimo tego czekamy na nie z utęsknieniem, bo często są jedyną ucieczką, jedynym ukojeniem po ciężkich chwilach. Potrafią być nagrodą dla tych, którzy mają świadomość, że brodząc po mieliznach daleko nie dopłyną.
Nie jest łatwo słowem doszyć sobie skrzydła. Wszystko opiera się na ogromnym fundamencie uczuć. Rozgrywa się w sferze dla niektórych nieosiągalnej. Sferze oczyszczenia i wolności, pozbawionej całego brudu i ciężaru, jaki zarzuca nam na plecy rzeczywistość. Globalna choroba, na którą coraz ciężej znaleźć antidotum… Ale mi się w końcu udało. Płynąc w powietrzu patrzyłem na te wszystkie twarze. Dokładnie widziałem ich każdy ruch. Czułem nerwowość, stres, niepokój. Te tempo mnie przerażało. Dostrzegałem wodę pod ich nogami, a w oddali czysty ocean. Podążyłem w tamtym kierunku, nie może on przecież pojawiać się ot tak, bez żadnego początku. Wtedy też zauważyłem wodospad, do którego zmierzali ci wszyscy ludzie. A na samym dole skały, o które co sekundę rozbijały się kolejne kosztowności. Prąd porywał społeczeństwo do przodu, w nieznane; za to wszystko, co niepotrzebne, zniszczone, nieprzydatne popychał w przeciwną stronę, w głąb jaskini, której widoku nikt nigdy nie doświadczył. Nie mogłem lecieć dalej, bo byłem już zbyt blisko słońca. Nie chciałem skończyć jak Ikar. Trwam w pogoni, to prawda. Ale marzenia kupuje się przecież w zupełnie innej walucie…
Jestem strasznie wrażliwym chłopakiem. Często w życiu potykam się o kłody, których nie zauważy większość z Was. Często też odnajduję radość i spełnienie w rzeczach, których nie da się zdobyć za pieniądze. Są potrzebne, to prawda. Nie mamy przecież prawa istnieć bez bytów materialnych. Nie zaspokoję głodu miłością ani nie ubiorę się w natchnienie, przynajmniej na tej stacji. Pociąg odjeżdża co kilka sekund, a miejsca naprawdę nie ma zbyt wiele. Mimo tego wagony zawsze były przeciążone. Powierzchnia: jeden człowiek na metr kwadratowy. Tylko czyje serce w dzisiejszych czasach będzie ważyć tak wiele??
Jestem bogaty, mimo że nie posiadam skarbów. Największą radość sprawia mi obdarowywanie innych. Daję ciepło, by ogrzewało zatwardziałą samotność, roztapiało ból i wzniecało iskierkę nadziei. Rzucam uśmiechem, który rozprzestrzenia się z prędkością błyskawicy. Do każdego wraca później wielokrotnie, rozniecając palące się we wnętrzu ognisko. Wyciągam pomocną dłoń zawsze i do każdego, bo wiem, że czasem nie jesteśmy w stanie sami upilnować ognia. Jestem obok w trudnych chwilach. Zapełniam ciszę obecnością, przerywam zdania w odpowiednich miejscach, dając bliskość, czułość i poczucie bezpieczeństwa. Koję serca słowami, które niosą żar prawdziwych uczuć. Po prostu jestem. Nie da się tego kupić za żadne pieniądze.
Nie miałem szczęścia w życiu. Często ktoś układał mi scenariusze, które było bardzo ciężko zagrać. Długo szukałem miłości, wiele razy się rozczarowując. Dużo słów jest przepełnionych tym bólem, wiele myśli kreuje się na podwalinach tamtych wydarzeń. Czasami mogłem mieć prawie wszystko co materialne, spełnić przyziemne marzenia. Ale to nie dawało mi ani grama przyjemności. Cieszyło przez sekundę, potem przynosząc jeszcze większe cierpienie. Świadomość, że nie mogę mieć tego, co przyniesie mi prawdziwe szczęście. Potem odkryłem nową ścieżkę i nauczyłem się pożytkować bogactwa materialne na rzecz duchowych. Byłem pewny, że jest to jedyna właściwa droga, ale w tym momencie nie wiem, gdzie tak naprawdę mnie zaniesie.
Stopniowo przebijam się przez błękit nieba. Czas wracać, lekcja powoli się kończy. Ten krótki lot nauczył mnie bardzo wiele. Teraz wiem, że nie bez powodu tak ciężko było wznieść się w górę. Udało mi się to zrobić jedynie poprzez oczyszczenie. Poniosło mnie serce, zostawiając na ulicy zegarek. Czas był zbędnym balastem. Każda chwila jest ulotna, ciężko ją złapać w tym potoku. Życie i tak bez przerwy płynie. Ulotność jest ulotna. Wszystko marność.

Nawet marność.

wtorek, 5 maja 2015

Brak słów

nie mam już skrzydeł, by móc wylecieć z otchłani
ciągnie mnie kamień przywiązany do kostki, nadgarstka
spaliłem papier, co chciał narzucić paragraf dla nich
puszczając krzyk z gardła spadam, piszę parafką diabła


egzystencja?
piszę wiersze
które bolą mnie ilekroć
piszę wierszem
w czyichś sercach
dobrze, gorzej, słabo, średnio


gdzieś poeta?
pisze wiersze
które bolą go gdy znowu
pisze wierszem
o kobietach
wstając jedną nogą z grobu


znikły słowa?
już nie piszę
bo nie pisze też mój kompan
piszę wierszem
że nie piszę
nie tak miało to wyglądać..