poniedziałek, 11 maja 2015

Gasnący płomień

Wiatr powoli kołysał gałęziami drzew, przez których korony przebijały się ostatnie promienie wiosennego wieczoru. Leżałem spokojnie pod jednym z nich, z niemałym zachwytem patrząc na zachodzące w oddali słońce. Czas zatrzymał się dla mnie na dłuższą chwilę, gdy podziwiałem grację tańczących w powietrzu liści. Na krawędzi nieboskłonu w miłosnym uniesieniu odlatywała para jaskółek, której wewnętrzne ciepło czułam na każdym odsłoniętym kawałku mojej skóry. Natura budziła się do życia, dając mi idealny przykład spokoju i harmonii. Na takim fundamencie można budować nową przyszłość, pomyślałem. Niejedna iskierka z tego ogniska rozbudzi wielką nadzieję.
Mimo że szybko zaczynało się ściemniać, nie chciałem wracać do domu. Ten magiczny zakątek niósł za sobą niezwykłą siłę. Pozwalał odetchnąć i zregenerować organizm. Oczyścić myśli, których odór powodował osłabienie płomieni. Już wystarczająco cierpią przez napierającą na nie rzeczywistość, nie muszę dokładać do tego jeszcze swoich kropel żalu i bezsilności. Tym bardziej, że często mogłyby one spowodować powódź, która zgasiłaby ogień raz na zawsze.
Od zawsze uchodziłem za grzecznego chłopaka. Pilny, porządny, miły, chętny do pomocy, ciągle uśmiechnięty i niosący radość wszystkim wokół. Taki był malutki Marcin. Na początku to wszystko było prostsze. Świadomość dziecka pozbawiona jest bowiem takiej wrażliwości na krzywdę, jaka przecież każdego dnia szczelnie otacza nas wszystkich swoimi mackami. Pomagałem babci w gotowaniu, mamie w noszeniu zakupów, a tacie zawsze trzymałem gwoździe, gdy majsterkował gdzieś w ogrodzie. Ustępowałem staruszkom miejsca w pociągach i autobusach, przy każdej imprezie szkolnej zostawiałem swój ślad. Robiłem to wszystko bez większego wysiłku, nie są to przecież rzeczy, które mogą nas zmęczyć. Z niewinną radością dziecka niosłem szczęście, które dawało nadzieję innym ludziom, jednocześnie rozniecając rodzący się we mnie płomień.
Z biegiem lat niewinność zanikała, za to w przerażająco szybkim tempie rosła świadomość tego bagna, które pochłania znaczną część społeczeństwa każdego dnia. Jako mały chłopiec kochałem czytać. Pochłaniałem każdą bajkę, jaką miałem w swoim zasięgu. Oglądałem beztroskie historyki, nie wiedząc o otaczającej mnie ludzkiej znieczulicy. Oczywiście nie mogło to trwać wiecznie. Marcinek rósł, więc zmieniała się również literatura, która go interesowała. Byłem nastolatkiem i nie rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Każdego dnia jednak docierały do mnie odgłosy wszechobecnego bólu. Otwierałem oczy, budząc się z dziecinnego omamienia. W wieku czternastu lat, pierwszy raz w trakcie oglądania filmu, popłakałem się tak naprawdę, szczerze, z pełną świadomością tego, co przed chwilą zobaczyłem. Historia ta, mimo że trochę fantastyczna, wskazała mi kierunek w życiu. Drogę, którą od tamtej pory nieustannie podążam. Na pewno wielu z Was, czytających ten tekst, zorientowało się z jego biegiem, że od samego początku nawiązuje w nim do “Zielonej Mili”. Jestem bowiem zmęczony. Zmęczony tą drogą, którą sam sobie wybrałem. Zmęczony bólem i niesprawiedliwością na tym świecie. Jest ich za dużo, a ja za bardzo je czuję. Każdego dnia, w każdej sekundzie.
Nie potrafię długo żywić urazy do ludzi. Wiem, że każdy może popełnić błąd i najważniejsze jest, by go właściwie zrozumiał. By przeszedł całą drogę od początku do końca. Od przyczyn, aż po narastające konsekwencje. Tylko wtedy będzie potrafił zrozumieć, dlaczego postępował źle. Nie warto za to ganić ani zbytnio karać. Ludzie nie skupiają się wówczas wystarczająco na całym tym procesie, tylko na poszczególnych jego składnikach. Dobro zawsze pozostaje w sercu drugiego człowieka, tak samo zresztą jak zło. Łatwiej jednak przykryć te drugie tym pierwszym, ponieważ ma ono ogromną siłę. A idąc za Sokratesem - dobro = cnota = miłość. Największa wartość. Dlatego obdarowuję ciepłem każdego. Uczę się wskazywać drogę błądzącym. Prowadzę ich przez zakręty, pomagając dźwigać krzyż. Razem zawsze łatwiej, prawda? Mam świadomość, że pamięć o tym pozostanie w sercu tego człowieka na zawsze i to kiedyś on wcieli się w moją rolę. A co jeśli będzie osobą, która pomoże utrzymać we mnie płomień, kiedy po raz kolejny stanę na rozstaju dróg?
Dobro zawsze do nas wraca i to przynajmniej ze zdwojoną siłą. Wystarczy chcieć pomagać. I robić to za bardzo niską cenę. Ja przyjmuję zapłatę w uśmiechu i radości tej drugiej osoby. Nie ma dla mnie cenniejszej waluty niż miłość, którą czuję wokół siebie. Pomaga mi przetrwać te wszystkie krzyki, błagania o pomoc. Naprawdę jest ich zbyt dużo, znacznie przewyższają liczbę serc otwartych na otoczenie. Ludzie się tego boją. Boją się bólu, który zaczyna się wówczas przelewać również na nich. Nie rozumieją, że w tej loterii mają do wygrania znacznie więcej. Jak kawałki szkła…
Jest ich zbyt wiele.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz