Wiatr
powoli kołysał gałęziami drzew, przez których korony przebijały
się ostatnie promienie wiosennego wieczoru. Leżałem spokojnie pod
jednym z nich, z niemałym zachwytem patrząc na zachodzące w oddali
słońce. Czas zatrzymał się dla mnie na dłuższą chwilę, gdy
podziwiałem grację tańczących w powietrzu liści. Na krawędzi
nieboskłonu w miłosnym uniesieniu odlatywała para jaskółek,
której wewnętrzne ciepło czułam na każdym odsłoniętym kawałku
mojej skóry. Natura budziła się do życia, dając mi idealny
przykład spokoju i harmonii. Na takim fundamencie można budować
nową przyszłość, pomyślałem. Niejedna iskierka z tego ogniska
rozbudzi wielką nadzieję.
Mimo
że szybko zaczynało się ściemniać, nie chciałem wracać do
domu. Ten magiczny zakątek niósł za sobą niezwykłą siłę.
Pozwalał odetchnąć i zregenerować organizm. Oczyścić myśli,
których odór powodował osłabienie płomieni. Już wystarczająco
cierpią przez napierającą na nie rzeczywistość, nie muszę
dokładać do tego jeszcze swoich kropel żalu i bezsilności. Tym
bardziej, że często mogłyby one spowodować powódź, która
zgasiłaby ogień raz na zawsze.
Od
zawsze uchodziłem za grzecznego chłopaka. Pilny, porządny, miły,
chętny do pomocy, ciągle uśmiechnięty i niosący radość
wszystkim wokół. Taki był malutki Marcin. Na początku to wszystko
było prostsze. Świadomość dziecka pozbawiona jest bowiem takiej
wrażliwości na krzywdę, jaka przecież każdego dnia szczelnie
otacza nas wszystkich swoimi mackami. Pomagałem babci w gotowaniu,
mamie w noszeniu zakupów, a tacie zawsze trzymałem gwoździe, gdy
majsterkował gdzieś w ogrodzie. Ustępowałem staruszkom miejsca w
pociągach i autobusach, przy każdej imprezie szkolnej zostawiałem
swój ślad. Robiłem to wszystko bez większego wysiłku, nie są to
przecież rzeczy, które mogą nas zmęczyć. Z niewinną radością
dziecka niosłem szczęście, które dawało nadzieję innym ludziom,
jednocześnie rozniecając rodzący się we mnie płomień.
Z
biegiem lat niewinność zanikała, za to w przerażająco szybkim
tempie rosła świadomość tego bagna, które pochłania znaczną
część społeczeństwa każdego dnia. Jako mały chłopiec kochałem
czytać. Pochłaniałem każdą bajkę, jaką miałem w swoim
zasięgu. Oglądałem beztroskie historyki, nie wiedząc o
otaczającej mnie ludzkiej znieczulicy. Oczywiście nie mogło to
trwać wiecznie. Marcinek rósł, więc zmieniała się również
literatura, która go interesowała. Byłem nastolatkiem i nie
rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Każdego dnia jednak docierały do
mnie odgłosy wszechobecnego bólu. Otwierałem oczy, budząc się z
dziecinnego omamienia. W wieku czternastu lat, pierwszy raz w trakcie
oglądania filmu, popłakałem się tak naprawdę, szczerze, z pełną
świadomością tego, co przed chwilą zobaczyłem. Historia ta, mimo
że trochę fantastyczna, wskazała mi kierunek w życiu. Drogę,
którą od tamtej pory nieustannie podążam. Na pewno wielu z Was,
czytających ten tekst, zorientowało się z jego biegiem, że od
samego początku nawiązuje w nim do “Zielonej Mili”. Jestem
bowiem zmęczony. Zmęczony tą drogą, którą sam sobie wybrałem.
Zmęczony bólem i niesprawiedliwością na tym świecie. Jest ich za
dużo, a ja za bardzo je czuję. Każdego dnia, w każdej sekundzie.
Nie
potrafię długo żywić urazy do ludzi. Wiem, że każdy może
popełnić błąd i najważniejsze jest, by go właściwie zrozumiał.
By przeszedł całą drogę od początku do końca. Od przyczyn, aż
po narastające konsekwencje. Tylko wtedy będzie potrafił
zrozumieć, dlaczego postępował źle. Nie warto za to ganić ani
zbytnio karać. Ludzie nie skupiają się wówczas wystarczająco na
całym tym procesie, tylko na poszczególnych jego składnikach.
Dobro zawsze pozostaje w sercu drugiego człowieka, tak samo zresztą
jak zło. Łatwiej jednak przykryć te drugie tym pierwszym, ponieważ
ma ono ogromną siłę. A idąc za Sokratesem - dobro = cnota =
miłość. Największa wartość. Dlatego obdarowuję ciepłem
każdego. Uczę się wskazywać drogę błądzącym. Prowadzę ich
przez zakręty, pomagając dźwigać krzyż. Razem zawsze łatwiej,
prawda? Mam świadomość, że pamięć o tym pozostanie w sercu tego
człowieka na zawsze i to kiedyś on wcieli się w moją rolę. A co
jeśli będzie osobą, która pomoże utrzymać we mnie płomień,
kiedy po raz kolejny stanę na rozstaju dróg?
Dobro zawsze do nas wraca i to
przynajmniej ze zdwojoną siłą. Wystarczy chcieć pomagać. I robić
to za bardzo niską cenę. Ja przyjmuję zapłatę w uśmiechu i
radości tej drugiej osoby. Nie ma dla mnie cenniejszej waluty niż
miłość, którą czuję wokół siebie. Pomaga mi przetrwać te
wszystkie krzyki, błagania o pomoc. Naprawdę jest ich zbyt dużo,
znacznie przewyższają liczbę serc otwartych na otoczenie. Ludzie
się tego boją. Boją się bólu, który zaczyna się wówczas
przelewać również na nich. Nie rozumieją, że w tej loterii mają
do wygrania znacznie więcej. Jak kawałki szkła…
Jest
ich zbyt wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz