piątek, 30 października 2015

zapomniałem o sobie

zawsze chciałem pamiętać
że stąpałem po rozdrożach
nie widząc nikogo przed sobą
dlatego postanowiłem zostać znakiem
dla innych
i dla samego siebie
żeby już nigdy nie zapomnieć

łamałem niegdyś gałęzie
które nie potrafiły utrzymać ciężaru
zatrutego owocu
i choć był zbyt czerwony
to tylko od nadmiaru krwi
którą pompował
żeby już nigdy nie zapomnieć

siałem ziarno na nowo
bo chciałem, by dojrzało zdrowe
w swojej samotni
pełnej innych drzew
które wydają pozornie te same owoce
by mogło na nie patrzeć
żeby już nigdy nie zapomnieć

podlewałem cały zagajnik
często zapominając o jednym
zrywałem truciznę
pod której ciężarem uginała się reszta
udostępniałem im światła
chowając się w cieniu
bo chyba już zapamiętałem

dawałem innym słońce
widząc, że go bardzo potrzebowali
pozwalając
by od środka
wysuszało się małe ziarenko
ale to nieważne
bo ja przecież wreszcie zapamiętałem

i tylko wody mi nigdy nie brakowało
ale nie chciałem się nią dzielić
choć skapywała z liści
które potrzebowały jej do życia

wciąż o nich pamiętam i nigdy nie skrzywdzę
nawet nowe, nieznane
staram się otoczyć ochroną
zarośnięte pielęgnuje
i szkoda tylko
że w tym centrum zdarzeń
stoi jedna, zapomniana samotnia
przed którą ktoś postawił obraz
najpiękniejszego zagajnika

nikt na nią nie zwraca przez to uwagi
i to chyba dobrze
bardzo źle
a może..
chyba o sobie zapomniałem.

wtorek, 27 października 2015

ciemny błękit

zacząłem inaczej mając w myślach mętlik
czy taki strach dziś potrafię zwyciężyć
droższe od pieniędzy tylko spojrzenie w księżyc
chce przeciąć tej jędzy nędzne uczuć więzy, wiem
zatracam się w uczuciu, w przestrzeniach głębin
w tych oczach ocean trudu, ciemny błękit
myślałem, że znajdę coś jeszcze pomiędzy
prawdą a marzeniem, gdzie fikcja język strzępi złem.

chcę myśleć o wszystkim, widzieć ten uśmiech
zatracać się w grzechu wzdychając w poduszkę jej
i może trochę później
chcę uciec od Ciebie, bo może jeszcze kupię tlen
wiem, bywało różnie
przed jutrem pojutrze i myślą, że trudniej jest
a jednak pokrótce
przy wódce chcę uciec, bo znowu rzuca na mnie cień.

przykry sen, bieg prawdziwy
przecież wiesz jak jest
i jaki będzie wynik, też
to nie ucieknie
znajdę się w piekle dziś zanim przyrzeknę że
znowu w to wpadłem
podpisałem pakt
lecz ktoś puścił mnie kantem
pech.

piątek, 9 października 2015

Improwizacja

dziś nie ma nas, nigdy nie było
ten czas nie powie mi czy to jednak miłość
czy się skończyło, gdy w kokonie nad ranem
kiedy ujrzałem pierwsze promienie słońca
dziś wskazane
wśród tych gwiazd tysiąca
iść do końca
nie mieć nic
nie wiem już jak żyć wśród liczb
być, byt - nic nie warte
idę w ciemność, choć chcę dojrzeć prawdę, pragnę
zawsze chciałem, uwierz
klucz do twego serca kupię, głupiec
do myśli sięgnę
wgłąb wejrzę, przysięgnę tu teraz
te stany obejrzę po pierwsze
i skryje je w literach, cholera.


pójdę po raz drugi jak głupi
nie zgubię się w podróży tym razem
wśród ludzi co chcieli mnie zgubić
za mały na szczerość, za duży na pamięć
podniosę kamień, pomyślę
chciałem rzucić na amen ambitnie, to przykre
bo krzykiem nie zwojuje nic
na bok odchodzisz Ty i łzy, pstryk
chyba kłamałem
bo zawsze są łzy, kiedy zostaje pamięć
wymaże ją mówią ojciec czas
nie ma nas, nie ma nas wśród gwiazd
więc na co mi ten czas i piach w klepsydrze
jak wymaże mi pamięć to po prostu zniknę jak zwykle
przywykłem do tego, zaczęły się tańce
chciałem by robiła to dla mnie, a ja znów tylko patrzę.

czwartek, 24 września 2015

to emocje, które schowałem dla Ciebie 2

nie wiem jak mam Ci powiedzieć dziś
że oddam wszystko za parę wspólnych dni
za każdy moment z Tobą, wspólny oddech
chcę, by gwiazdy na niebie zagrały nam nasz koncert
nie chcę zapomnieć, chcę tam wrócić
przejść o brzasku ponad słowami tych ludzi
tych głupich artystów w teatrze lalek
za sznurki trzymać życie, nie fatamorganę
chcę kochać sekundy, pławić się w minutach
chcę ukraść nam czas, by na zawsze być tutaj
chcę porwać tam Ciebie, podarować przestrzeń
gdzie miejsce na serce, coś więcej i szczęście
po pierwsze, nic więcej
bo jesteś moim powietrzem.

po pierwsze może jeszcze z sensem
po drugie już chyba przekleństwem
po trzecie nie ma tu już nic
po czwarte bardzo chciałem z Tobą żyć
po piąte może to i dobrze
bo po szóste mogłoby być końcem
gdzie po siódme lecą jeszcze łzy
gdy po ósme rentgen serca - Ty
po dziewiąte to już chyba tylko ciemność we mnie
zgasło słońce po dziesiąte
po dziesiąte tylko cierpię.  

to emocje, które schowałem dla Ciebie

uczyłem się pływać na łzach nieszczęścia
i trochę to dziwne
że wystarczyło jedne spojrzenie
by wydobyć mnie spod tafli wody

czerwień pokrywała usta
bursztynem oczu zalewając dzikie plaże
których nikt nie odważył się oswoić

jednym dotknięciem zmieniał się świat
i nawet zapach był inny
bo pełen nadziei na lepsze jutro

fale zweryfikowały wszystko
wciągając mnie w głębiny
bym nabierał wody w usta
w najważniejszych momentach

i tak umykają setki słów
wraz z każdą kolejną pełnią
dziesiątki razy
życie uderzało mnie w twarz

uczucia swawolnie obijają się
o skały, tak bardzo rzeczywiste
że patrząc w gwiazdy
chciałem tam schować
to co miałem najcenniejsze

to, co nigdy nie ujrzało światła dnia
i chyba już go nigdy nie doświadczy.

środa, 16 września 2015

to chyba wojna

Będę żołnierzem u bram
chcę walczyć za bezsens
na kartkach, znów bezsens
bo jak mogę być żołnierzem
gdy kulą trafiam tylko w swe serce

ubrudzę się pyłem
kłamałem, znów tusz tu
i nie wiem czy żyję
czy znowu tuż, tuż
ta miłość niemiłość
mnie już tu zabije

myślą przeżyłem
że umarł, nie wróci
a jednak wciąż żyję
bo nawet przez chwilę
nigdy nie chciałem
jej z serca wyrzucić

będę żołnierzem
bo bronię terenu
choć nawet mój nie jest
i nawet bez tlenu
gdy skoczę w nadzieję
bez wiary za wiarę
i tak nic nie zmienię.

środa, 9 września 2015

jezioro samotnia

duszę się
oddychając tym samym powietrzem co oni
brak mi tlenu
by rozkwitnąć w pełnej krasie
w miejscu
gdzie słońce jest tylko dla wybranych
a ja stoję na samym końcu kolejki

nie wiedzą dlaczego odpływam
i nawet nie wiedzą gdzie
wypłynę?
tylko tam mam skrzela
które potrafią to wszystko przefiltrować

tam gdzie wiatr gra ciche melodie
prowadząc mnie po bezkresach
zachodów słońca
na które tak pięknie jest patrzeć

tam gdzie księżyc oświetla gwiazdy
które spadają tylko dla mnie
spełniając ich marzenia
moim jednym pragnieniem

tam gdzie płomienie rozpalają zmysły
pozwalając wierzyć
w tę jedną, jedyną
którą ktoś wymarzy tylko dla mnie

tam gdzie woda gasi pragnienie
które zabija całość
fale przypływów
wydostają mnie z odmętów

podnoszę się z kolan
już chyba nikt mnie tutaj nie pozna
przybiłem przy sercu tabliczkę
ZAKAZ WSTĘPU,
PRYWATNE JEZIORO SAMOTNIA.

antykwariat

kupiłem starą szafkę
bo musiałem w końcu poukładać na półkach
garść niezałatwionych spraw
kilka pragnień i marzeń
trochę smutku
i resztkę nadziei

pod warstwą stęchłego kurzu
odnalazłem list
pisany latami na wspomnieniach
piórem z serca feniksa

z pierwszej szuflady wyciągnąłem
kilka łez
schowanych szczelnie
między nowymi dziecięcymi ubrankami

druga skrywała starą różę
brzydką
ale w bardzo dobrym stanie
ktoś się o nią mocno troszczył
najważniejsze jest przecież niewidoczne dla oczu

z trzeciej wystawały resztki fotografii
których nie zdławił pożar starej miłości
przykrył je dzielnie
mały pluszowy miś
którego ktoś oswoił
tworząc bardzo mocne więzy

połamane szkiełko w czwartej
biedni romantycy
biedny mały książę
biedny ja
wśród tylu niebijących serc
już nie byliśmy w stanie patrzeć
na to
co kiedyś oswoiliśmy.

nieznajoma

przyszła w nocy z uśmiechem na ustach
ubrana w nadzieję, której tu od dawna deficyt
posprzątała, roztaczając woń
nawet coś poukładała
a potem otworzyła okno
i wyskoczyła
układając wargi w ten sam uśmiech

wybiegłem z mieszkania
choć nie potrafiłem znaleźć właściwych drzwi
na schodach rozpychałem się
między szarą masą
której przed momentem byłem częscią

wyważając je po tylu latach
miałem nadzieję
zobaczyć krew
uratować ją
a dostrzegłem tam tylko
ten sam ironiczny uśmiech

ciężko jest mi teraz wrócić
niezauważonym
bo otworzyłem zbyt wiele drzwi
zrzucając ze schodów niespełnione marzenia
o których śniłem w nocy
kiedy się znów zjawiła
razem z tym cholernym uśmiechem.

niebanalna geometria

zgasło światło, co otula mrok
uliczkami miasta płyną łzy
w tamtą stronę zrobiłem krok
na skrzyżowaniu stałaś Ty

pamiętam zbyt dobrze a nie chcę
bo po co się taplać w nieszczęściu?
myślałem, że znajdę tam szczęście
znalazłem się w innym miejscu

kupiłem mieszkanie z balkonem
zamknąłem na cztery spusty
wmówiłem sobie, że koniec
do dzisiaj dom stoi pusty

zamknąłem się w środku od środka
lecz zapomniałem o oknie
niełatwo jest się tam dostać
gdy spędza się życie samotnie

dziesiąte piętro w wieżowcu
a jednak ktoś puka w szybę
lecz i tak koniec końców
nie było to wtedy prawdziwe

zamknięty od środka w środku
otworzyłem na oścież okno
bo przecież w środka ośrodku
trzeba potwierdzić je kropką

leciałem tak dziesięć pięter
pewnie spytacie się po co
spadłem do środka na miejsce
skąd wyruszyłem dziś nocą.

problem ścian

w jedną sekundę zburzyłem ścianę
którą budowałem kilka lat

kilka lat burzyłem ścianę
którą zbudowałem w jedną sekundę

tak to już jest z tymi ścianami
które z własnej woli zbudowaliśmy
bez żadnego planu
z bardzo trwałego materiału

i szkoda tylko, że czasem tych sił brak
żeby tak zniszczyć te niepotrzebne ściany
i zostawić tylko jedną, nośną
którą zburzyć może tylko
zbyt mocne bicie serca.

zaginiony okręt

gdzieś za szarym horyzontem
wśród wspomnień oceanu
dryfuje zapomniany okręt

szuka przystani
ale nikt nie chce mu oświetlić drogi
wszystkie latarnie dla niego zgasły
już jakiś czas temu

ludzie próbują przekrzyczeć
odgłosy orkiestry
która od kilku miesięcy gra swój koncert
mimo braku światła

na samym środku
w epicentrum zdarzeń
tonie
przykryty cieniem człowieka.

wtorek, 1 września 2015

puste mieszkanie

mieszkanie jest wiecznie puste
choć tyle w nim energii
spłowiałe marzenia zastępują kurz
chowając się po wszystkich kątach
gdzie umarła już nadzieja
z tęsknoty
za światłem, które nie może przebić się przez rolety
od paru miesięcy

mieszkanie jest wiecznie puste
choć tyle w nim uśmiechu
idealnie współgra z kolorem ścian
pokrytych szarym kurzem
a przecież kiedyś malowałem je na zielono...

mieszkanie jest wiecznie puste
choć tyle w nim osób bez przerwy
chyba potrzebują okulisty
bo nie potrafią zauważyć, że mieszkaniec jest
zbyt normalny
zbyt idealny
o ironio

mieszkanie jest wiecznie puste
choć siedzę tam dzień w dzień
to z każdą godziną
robi się w nim coraz mniej miejsca
i już nie wiem czy to łzy
czy znowu sąsiad z góry zapomniał zakręcić kurki z wodą

mieszkanie jest wiecznie puste
choć jest w nim pewien chłopak
który otwiera drzwi na oścież
bo dusi się tym kurzem

mieszkanie jest wiecznie puste
choć co chwila ktoś do niego wchodzi
czasem nawet zostawi kartkę, że był
szkoda  tylko, że zapomni się podpisać
trochę nabroi
ale to nie szkodzi
drzwi przecież były otwarte

mieszkanie jest wiecznie puste
choć było w nim tyle miłości
tyle ciepła
tyle chłodu
i był też pewien chłopak, alergik
cały pokryty kurzem
którego nikt tam nie zauważył.

szklane wspomnienia

uciekłem w zaułek uśmiechu ukryty w labiryncie odcieni miłości
jedna róża była wskazówką, której nie powstydziłby się żaden znak
wśród alejek grzechu znalazłem karty, krupier rzucił kości
postawiłem znów na siódmą, z talii wypadł as, wygrał czas. PAS.


kartonowi ludzie popędzili znów przed siebie, razem ze mną
papierowe serce porwał wiatr ot tak, przyznaj
brak im słów, by powiedzieć szczerze czym jest piękno
wyciągają ręce łapiąc krzak - zniknął ślad, co przecież był w nas


na jednej wśród miliona planet, tylko tam urośnie
wśród ludzi - samotny, ciężko jest oswoić
w tym całym gąszczu zdarzeń gwiazdy dają koncert
zaginął ślad po nas
znalazłeś ślad po nim


gdzie zabłądził nikt nie wie
wie, że zbłądził tylko on
niby nic się nie stało
skończ to wreszcie, skończ


to byłem chyba ja, ten ktoś
zgubiłem się tu chyba gdzieś
kochanką moją dalej noc
mym przyjacielem ciągle sen.

wtorek, 28 lipca 2015

biało-czerwone niebo

schowali w kieszeń marzenia
stawali na baczność w rytm serca
cena była wielka, zbyt wielka
już zawsze będę pamiętać
powstańczy dzień
ten pierwszy dzień sierpnia

otworzyły się chmury
zagrzmiały gromy tylko dla nich
niejedna łza dotknęła nieba
odleciał młody czyżyk, dzwon zamilkł
NIECH ŻYJE POLSKA!
zachowałam się jak trzeba.

spływała krew jak rzeka
na gruzach marzeń upadały mosty
sami przeskoczyli przepaść
wśród tych słów ostrych, dorośnij dziecko
nie ma na co czekać
rozpętało się w końcu piekło
zostało na zawsze w sercach

przyszedł rozkaz, baczność
wybiła godzina prawdy dzieci
gdzieś rozbłysło światło
mamo, te tajne komplety...
idziemy walczyć mamo!
dla Ciebie
idziemy dla tej ziemi.

świst kul
rozbłyskiem dział, niewinną krwią
biało-czerwone niebo
trzymałem dłoń, widząc strach w oczach
powiedzcie, że nie chciałem
powiedzcie, że ją kocham

dwie matki zalały się łzami
pękło niebo z żalu ojca
sześćdziesiąt trzy dni chwały
za Polskę dla Polski
od początku do końca.

co dalej?

wciąż pytam
nikt nie zna odpowiedzi

szukałem wśród liter
zgubiłem ślad

wśród emocji
poległem

obok sensu
przeszedłem obojętnie

walcząc
widziałem białą flagę

to dziwne
bo trzymałem ją w moich dłoniach

i nikt już nie spyta
gdzie jestem i gdzie będę

byłem gdzieś
tak po prostu

ale wciąż nie wiem
po co.

my

Pokaż mi skrzydła, bym odleciał dziś
Strzępy marzeń uciekły wraz z powietrzem
I do ostatnich chwil będę z całych sił
błagał ich, by pozwolili mi raz jeszcze
spojrzeć w tył nim opadną powieki nam,
zgaśnie światło, ukryta nadzieja
tli się w złocie jak największy skarb,
jednym spojrzeniem swym całego mnie rozbiera, tam
brak całości w resztkach sensu,
ideały układają się w bezsens znów, jak
parę kropel podczas biegu
upadam na ziemię, padają setki słów w nas.
Rzuciłem kamieniem,
odkryłem blizny, krwawi przeszłość w nich,
jednym spojrzeniem przed siebie
oddałem w zastaw sny, poznałem smak miłości, my
więźniowie wolności
zakuci w kajdany, związani jednym mięśniem i
choć wcale niepodobni,
skazani na litość, w rytm której bije serce ich


Ubyła kolejna kartka
w dzienniku pełnym uczuć,
plamami tuszu zakląłem miłość w nich
z otchłani bruku
liczyłem na palcach
zaklęte słowo, obraz, myśl.
Oddałem szkic,
by uformować całość
niewiele mi zostało, obraz prysł
te jedno słowo, ciągle za mało
te dwie litery o nas
skonam
MY.

Loterie są głupie

z całą tą swoją loteryjnością
loterie są głupie
dają nadzieję
zabierając ją z serca
gdzie już nie dochodzi
wir pełen rozczarowań

rachunkiem prawdopodobieństwa
uderzają w twarz i zamykają usta
wywracają świat
trzymając życie w ryzach

bez sił do krzyku
wśród potoku liter
utkanych przez rzeczywistość
chcę stanąć w końcu na nogi
podcinany beznamiętnie
przez loterię
jaką jest życie

nie lubię loterii.

piątek, 19 czerwca 2015

codziennie umieramy

na ustach znowu całun, dziurawię serce dziś
w kołysce Werter utkał sznur
na wargach tli się c'est la vie
cotidie morimour

nie mogę tak pomału po wypalonych żerdziach iść
bo czyje imię dał mi Bóg?
tam znowu zabrzmi c'est la vie
cotidie morimour

przepełnia mnie ten nałóg, już nie chcę dłużej śnić
Twój anioł wykradł marzeń zwój
przekreśla Gustaw c'est la vie
cotidie morimour

poniedziałek, 11 maja 2015

Codzienność

ciemność
stoi za plecami
rzucając okiem
na gasnące płomyki
nadziei

w sercu
umiera ostatnie
słowo
nikt nie wie
jak miało wyglądać
zakończenie

gestem dłoni
wskazuje kierunek
drogi
znaki uciekły
przed odpowiedzialnością

opadł kurz
spod nóg biegaczy
ruszyli szybko
bez żadnego
planu

ostatnie
promienie słońca
zwiastują koniec
początek
wszystko i nic

jak dwie
krople wody
uschło przekonanie
ustępując światła
bierności.

Tolerować, tolerować, tolerować... Jednak jak długo jeszcze?

                     Nie potrafię zrozumieć czym jest przeszłość, nie widzę sensu w przyszłości, nie potrafię się odnaleźć w teraźniejszości. Po prostu taki jestem. I choćbyś włożył nie w nawias, to ja i tak zawsze zostanę poza nawiasem. Nie potrafię oddychać zza sztywnych ram ucisku, jaki kładzie na mnie rzeczywistość. Nie potrafię przestać nadużywać wyrażenia nie potrafię. To takie denne, psuje cały obraz. Nie chcę być Pollockiem. Ale kogo dzisiaj obchodzi jeszcze kontekst? Lepiej obramować formułę, na którą elita tego świata będzie patrzeć z podziwem. Ukryty sens w bezsensie? Takie to prawdziwe, przykre. Sens ma tylko pomysł na bezsens z nibyukrytym sensem. Nie dam się zamknąć w złotej klatce, przeszedłem tę fazę ewolucji już dawno. Wielu jeszcze nie, przykre. Cieszę się, że bolą mnie nogi, kiedy widzę ludzi na wózku. Cieszę się, że mam opryski na twarzy, kiedy widzę ludzi potrzebujących przeszczepu. Cieszę się, kiedy widzę radość w oczach człowieka, który przed chwilą stracił obie ręce, prawdopodobnie właśnie odzyskał wzrok. Mimo swoich wszystkich wad cieszę się, że żyję. Pomagam innym, bo wiem, że zobaczę szczęście na ich twarzy. Czy to takie śmieszne? Przykre. Zbyt wiele spraw jest przykrych w tym świecie pełnym nonsensów. Zbyt wiele nonsensów opanowało tych, którzy już dawno dali się zamknąć. Powieki powoli opadły. Oni nie rozumieją zbyt wielu rzeczy... Przykre.
                     Co to w ogóle jest tolerancja? Warto cofnąć się do etymologii nazwy zaczerpniętej z języka łacińskiego. Tolerantia, czyli cierpliwa wytrwałość. Ale przecież nie można być wytrwałym w nieskończoność, a do tego przy tym tak zażarcie cierpliwie! Skrajne wyjątki tylko potwierdzają tę regułę. Przecież spokojne wytrzymanie chociażby ośmiu monotonnych godzin w pracy czy też w szkole jest niemożnością (pracoholicy i kujony są mierzeni inną miarą). Jeśli już jesteśmy przy teorii to dość śmiesznym paradoksem jest również brak tolerancji wobec braku tolerancji (i wiele innych przeciwstawnych złożeń wyrazowych), który w praktyce powinien być uznawany za tezę słuszną, a tak naprawdę tolerowany nie jest.
                     Podstawowy schemat myślenia przeciętnego człowieka (stanowiącego na naszej planecie znaczącą większość) nie zmienia się od wieków. Unikanie trosk, zaspokajanie fizjologicznych potrzeb, rosnący w przeraźliwym tempie konsumpcjonizm, brak zbytniego wgłębiania się w aparat władzy, nawet jeśli jest on dla nas nieprzychylny – to wszystko rzutuje na poziom naszych tolerancji. Największą jednak według mnie rolę w jego życiu odgrywają przeżycia wewnętrzne: nasze stany emocjonalne, rozterki, psychologizm, etc. Miłość jest instynktem, który kieruje poczynaniami setek milionów ludzi. W naszym organizmie, umyśle zachodzą dziwne i niezwykle często niezrozumiałe procesy; nie tylko myślowe, ale też takie, których nie da się usadowić w sztywnych ramach ”czegoś”. Ta druga osoba ma na nas ogromny wpływ, niejednokrotnie wpływa na to co robimy. Wiele razy pomaga coś zrozumieć, zmienić, zostawia nieodwracalne zmiany w mózgu człowieka, które niestety w wielu przypadkach w późniejszym okresie mogą okazać się destrukcyjne.
Każdy z nas jest artystą. Słowem potrafimy namalować obraz, którego nie powstydziłby się sam Salvador Dali. W sumie, porównanie tego surrealisty z wcześniej wspomnianym Pollockiem wypada tutaj nadzwyczaj konkretnie. Co takiego możemy tolerować? Pozornie bezsensowne sprawy z ukrytym drugim dnem. Warto nieraz się zatrzymać i spojrzeć w drugą stronę lustra. Życie to nie bajka, więc nie ma się czego obawiać. Na pewno nie wyskoczy zza niego jakiś królik w kapeluszu i zegarkiem w ręku, który każe nam ostrożnie dawkować tolerancję, bo czas ucieka, bo życie coraz krótsze, bo inni mają więcej i lepiej, bo ten cholerny świat opanowała jakaś niemoralna LUDZKA ZNIECZULICA. Ciężko mi nieraz spojrzeć prosto w oczy swojemu odbiciu. Widzę to, czego widzieć nie chcę. Zauważam jak to wszystko mnie pochłania, jak zatapiam się w tym malarskim arcydziele. Próbuję chlapać farbą, ale to niczego nie zmienia. Nikt tego nie rozumie. To jest właśnie beznadziejny problem tego społeczeństwa. Nie rozumieją zbyt wielu rzeczy… Przykre.
                     Nie wiem jak długo będę potrafił tak wytrzymać. Wątpię, że jestem w tym odosobniony. Ten pełen paradoksów świat nie jest jeszcze skazany na porażkę, mimo że nieuchronnie zmierza ku autodestrukcji. Ale co może poradzić kilku słownych Pollocków, jeżeli mają do przebicia tysiąckroć większą od Muru Chińskiego ścianę zbudowaną z realizmu i braku. Nawet Brak przedstawia to wszystko w sztywnej formie. Przebija się przez nią jednak obraz chlapiącego farbą, który w ówczesnym świecie musi być sprowadzony do abstrakcji. I tak się właśnie dzieje. Przed chwilą założyłem cylinder. Muszę się spieszyć, bo zegar tyka coraz szybciej. Zostało przecież tak mało czasu. Całe szczęście, że szkła w lustrach są takie cienkie. To nie może być przypadek.

Gasnący płomień

Wiatr powoli kołysał gałęziami drzew, przez których korony przebijały się ostatnie promienie wiosennego wieczoru. Leżałem spokojnie pod jednym z nich, z niemałym zachwytem patrząc na zachodzące w oddali słońce. Czas zatrzymał się dla mnie na dłuższą chwilę, gdy podziwiałem grację tańczących w powietrzu liści. Na krawędzi nieboskłonu w miłosnym uniesieniu odlatywała para jaskółek, której wewnętrzne ciepło czułam na każdym odsłoniętym kawałku mojej skóry. Natura budziła się do życia, dając mi idealny przykład spokoju i harmonii. Na takim fundamencie można budować nową przyszłość, pomyślałem. Niejedna iskierka z tego ogniska rozbudzi wielką nadzieję.
Mimo że szybko zaczynało się ściemniać, nie chciałem wracać do domu. Ten magiczny zakątek niósł za sobą niezwykłą siłę. Pozwalał odetchnąć i zregenerować organizm. Oczyścić myśli, których odór powodował osłabienie płomieni. Już wystarczająco cierpią przez napierającą na nie rzeczywistość, nie muszę dokładać do tego jeszcze swoich kropel żalu i bezsilności. Tym bardziej, że często mogłyby one spowodować powódź, która zgasiłaby ogień raz na zawsze.
Od zawsze uchodziłem za grzecznego chłopaka. Pilny, porządny, miły, chętny do pomocy, ciągle uśmiechnięty i niosący radość wszystkim wokół. Taki był malutki Marcin. Na początku to wszystko było prostsze. Świadomość dziecka pozbawiona jest bowiem takiej wrażliwości na krzywdę, jaka przecież każdego dnia szczelnie otacza nas wszystkich swoimi mackami. Pomagałem babci w gotowaniu, mamie w noszeniu zakupów, a tacie zawsze trzymałem gwoździe, gdy majsterkował gdzieś w ogrodzie. Ustępowałem staruszkom miejsca w pociągach i autobusach, przy każdej imprezie szkolnej zostawiałem swój ślad. Robiłem to wszystko bez większego wysiłku, nie są to przecież rzeczy, które mogą nas zmęczyć. Z niewinną radością dziecka niosłem szczęście, które dawało nadzieję innym ludziom, jednocześnie rozniecając rodzący się we mnie płomień.
Z biegiem lat niewinność zanikała, za to w przerażająco szybkim tempie rosła świadomość tego bagna, które pochłania znaczną część społeczeństwa każdego dnia. Jako mały chłopiec kochałem czytać. Pochłaniałem każdą bajkę, jaką miałem w swoim zasięgu. Oglądałem beztroskie historyki, nie wiedząc o otaczającej mnie ludzkiej znieczulicy. Oczywiście nie mogło to trwać wiecznie. Marcinek rósł, więc zmieniała się również literatura, która go interesowała. Byłem nastolatkiem i nie rozumiałem jeszcze wielu rzeczy. Każdego dnia jednak docierały do mnie odgłosy wszechobecnego bólu. Otwierałem oczy, budząc się z dziecinnego omamienia. W wieku czternastu lat, pierwszy raz w trakcie oglądania filmu, popłakałem się tak naprawdę, szczerze, z pełną świadomością tego, co przed chwilą zobaczyłem. Historia ta, mimo że trochę fantastyczna, wskazała mi kierunek w życiu. Drogę, którą od tamtej pory nieustannie podążam. Na pewno wielu z Was, czytających ten tekst, zorientowało się z jego biegiem, że od samego początku nawiązuje w nim do “Zielonej Mili”. Jestem bowiem zmęczony. Zmęczony tą drogą, którą sam sobie wybrałem. Zmęczony bólem i niesprawiedliwością na tym świecie. Jest ich za dużo, a ja za bardzo je czuję. Każdego dnia, w każdej sekundzie.
Nie potrafię długo żywić urazy do ludzi. Wiem, że każdy może popełnić błąd i najważniejsze jest, by go właściwie zrozumiał. By przeszedł całą drogę od początku do końca. Od przyczyn, aż po narastające konsekwencje. Tylko wtedy będzie potrafił zrozumieć, dlaczego postępował źle. Nie warto za to ganić ani zbytnio karać. Ludzie nie skupiają się wówczas wystarczająco na całym tym procesie, tylko na poszczególnych jego składnikach. Dobro zawsze pozostaje w sercu drugiego człowieka, tak samo zresztą jak zło. Łatwiej jednak przykryć te drugie tym pierwszym, ponieważ ma ono ogromną siłę. A idąc za Sokratesem - dobro = cnota = miłość. Największa wartość. Dlatego obdarowuję ciepłem każdego. Uczę się wskazywać drogę błądzącym. Prowadzę ich przez zakręty, pomagając dźwigać krzyż. Razem zawsze łatwiej, prawda? Mam świadomość, że pamięć o tym pozostanie w sercu tego człowieka na zawsze i to kiedyś on wcieli się w moją rolę. A co jeśli będzie osobą, która pomoże utrzymać we mnie płomień, kiedy po raz kolejny stanę na rozstaju dróg?
Dobro zawsze do nas wraca i to przynajmniej ze zdwojoną siłą. Wystarczy chcieć pomagać. I robić to za bardzo niską cenę. Ja przyjmuję zapłatę w uśmiechu i radości tej drugiej osoby. Nie ma dla mnie cenniejszej waluty niż miłość, którą czuję wokół siebie. Pomaga mi przetrwać te wszystkie krzyki, błagania o pomoc. Naprawdę jest ich zbyt dużo, znacznie przewyższają liczbę serc otwartych na otoczenie. Ludzie się tego boją. Boją się bólu, który zaczyna się wówczas przelewać również na nich. Nie rozumieją, że w tej loterii mają do wygrania znacznie więcej. Jak kawałki szkła…
Jest ich zbyt wiele.

Pióro rannego anioła

Ostatnio miewam coraz bardziej niespokojne sny. Wieczorami męczę się z myślą, że znowu będę musiał wrócić do krainy tych koszmarów, które nawiedzają mnie praktycznie każdej nocy. Starałem się nauczyć kontroli, ale całkowicie mi to nie wychodzi. Chyba nie jestem do tego stworzony. Każdą wędrówkę pamiętam doskonale, jednak nigdy nie potrafię zmienić biegu jej zdarzeń. Dzisiaj miało być inaczej. Byłem pewny, że tej nocy odkryję całą prawdę o sobie i o tym, co dzieje się na świecie. Napiszę historię na nowo dość niezwykłym piórem, które rano znalazłam w swoim łóżku…
[…] Uciekał przede mną, jakbym był dla niego kimś obcym. A ja tak bardzo chciałem go dotknąć… Czułem dziwną bliskość, ciepło, które biło od jego łagodnej twarzy. Po raz pierwszy czułem się spokojny. Od jakiegoś czasu wydawało mi się, że nie jestem tam sam. Nie wiedziałem jednak dlaczego. Zawsze myślałem, że to są właśnie przebłyski mojej pełnej świadomości. Po części miałem rację. Gdy usłyszałem dziwny hałas, mimowolnie się odwróciłem i pobiegłem za jego znikającą sylwetką. Tak naprawdę widziałem ją już parę razy, jednak nie wiedząc czemu nigdy nie zwracałem na nią większej uwagi. Czułem silny opór, ale po raz pierwszy udało mi się go pokonać. Byłem coraz bliżej, ale on ani razu nie odwrócił swojej głowy. Wiedziałem, że zbliżamy się do przepaści, nie raz pokonywałem tę drogę. Bałem się, że skoczy i już nigdy więcej go nie zobaczę. Nie myliłem się. Zrobiłem wówczas coś, na co nigdy wcześniej bym się nie odważył. Skoczyłem za nim i zdołałem go złapać za skrzydło. Poczułem wówczas ogromy ból, który dobitnie wstrząsnął moim sercem. Z jego ust wydobył się dźwięk rozpaczy. Ogarnął mnie strach. Spadając widziałem, jak z trudem wznosi się w górę. Zdążyłem jeszcze zerknąć na prawą dłoń, w której kurczowo trzymałem zakrwawione złote pióro, po czym obudziłem się z wielkim krzykiem…[…]
Nie potrafiłem się skupić przez cały mijający dzień. Z utęsknieniem wyczekiwałem wieczoru, nosząc ciągle przy sercu swój artefakt. Skarb, który miał ogromną moc. Nigdy nie mówiłem nikomu o moich sennych przygodach, tym bardziej teraz, kiedy po jednej z nich zdarzyła się sytuacja nieprawdopodobna, wręcz magiczna. W ciągu dnia czułem nieustający ból. Wiedziałem, że cierpi, a ja jestem jedyną osobą, która może mu pomóc. Jeszcze tylko parę godzin, mówiłem sobie w myślach. Jeszcze chwilka, wytrzymaj. Położyłem jego pióro pod poduszką. Nie byłem sobą, wydawało mi się, że ktoś wykonuje te wszystkie czynności za mnie. Wiedział co trzeba robić, bo od razu po zamknięciu oczu przeniosłem się w jego świat. Nigdy wcześniej nie wracałem do miejsca, w którym kończyłem ostatnią podróż, a teraz wyraźnie widziałem przed sobą zaledwie kilkumetrową ścianę, z której skoczyłem zeszłej nocy. Przed sobą dostrzegłem ślady krwi. Nie udało mu się odlecieć…
[…] Miałem zaledwie siedem lat, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Pokłóciłem się z dziadkiem i poszedłem do pokoju cały zapłakany. Kilka minut wcześniej spakował moje stare zabawki i chciał oddać bardzo biednej rodzinie z sąsiedztwa, która miała dwójkę małych dzieci. Nie chciałem mu na to pozwolić, mimo że od dłuższego czasu w ogóle z nich nie korzystałem. Nie rozumiałem, dlaczego dziadek chce to zrobić. To były przecież moje rzeczy. Trzaskając drzwiami byłem strasznie roztrzęsiony i zasypiając miałem na policzkach jeszcze ślady łez. Jest to jedyny sen, jaki pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Nie zdarzało mi się to wówczas często. Była to chwila, która zapadła mi głęboko w pamięć na zawsze. Widziałem przed sobą człowieka, który siedział na kamieniu plecami do mnie. Wtedy jeszcze nie miał skrzydeł. Słyszałem, że płacze. Czułem to. Spytałem dlaczego jest smutny, jednak on mi nie odpowiadał. Wylewając kolejne łzy podniósł prawą rękę. Zobaczyłem dwoje bawiących się w piaskownicy dzieci. Były ubrane w stare, podarte ubrania. Przesypywały piasek z butelek do starych kartonowych pudeł. Nie miały innych zabawek, a mimo tego cieszyły się swoją obecnością. Po chwili przyszła ich mama, również bardzo zaniedbana. Z uśmiechem na ustach i łzami w oczach powiedziała, że dobry sąsiad obiecał jej przynieść kilka starych rzeczy po wnuczce. Cała trójka złączyła się w ciepłym uścisku, a ja czułem, jakby moje serce pękało. Obudziłem się zapłakany, gdy za oknem było jeszcze jasno. Wziąłem ze sobą stare ubrania i jeszcze kilka zabawek, a potem bez słowa poszedłem do dziadka, który mocno mnie przytulił. Oboje ruszyliśmy do sąsiadów. Widok tego rodzeństwa rozpalił we mnie płomień, który tli się po dziś dzień. Nigdy go nie zapomnę. […]
Ślady krwi były coraz częstsze i większe. Nie zostało dużo czasu. Zacząłem biec, wiedząc, że mogę go stracić już na zawsze. Powoli domyślałem się kim jest i nie mogłem pozwolić, by we mnie umarł. Kochałem go całym sercem od siódmego roku życia, ale ostatnio coraz częściej o nim zapominałem. Nic więc dziwnego, że skrzydła, które urosły od pierwszego spotkania, teraz wydają się być takie słabe. Na horyzoncie ujrzałem zarys jaskini, a ślady kierowały mnie prosto w jej kierunku. Zaczęło się ściemniać. Dotarłem do niej w kilka minut. Przy wejściu ujrzałem pochodnię, która zapłonęła delikatnym ogniem, kiedy wziąłem ją do ręki. Nie dało się go w żaden sposób powiększyć, więc trzymałem ją przy ziemi, by wiedzieć, w którym kierunku podążać. W końcu zobaczyłem blaknące światło. Natychmiast tam pobiegłem, nie zważając już na leżące na ziemi przeszkody. I wtedy go ujrzałem. Siedział w dokładnie takiej samej pozycji, jak podczas naszego pierwszego spotkania. Po lewej stronie pleców miał czerwony ślad. Wielka plama krwi, wyciekającej prosto z serca. Płakał. Jego światło gasło proporcjonalnie z światłem mojej pochodni. Po raz pierwszy od kilkunastu miesięcy poczułem to, co dwanaście lat temu. Podszedłem bliżej. Odwrócił swoją głowę, ukazując mi się w pełnej krasie. Widziałem usianą łzami niewinną twarz dziecka. Spojrzał mi głęboko w oczy, wchodząc w moją duszę. W głowie zaczęło mi się pojawiać mnóstwo obrazów, począwszy od biednej rodziny, a skończywszy na dziewczynie, która wykradała mi bułkę z plecaka dwa lata temu. Chciała on wówczas uciec, jednak nie miała gdzie. Widziałem, że wstydzi się tego co zrobiła. Przytuliłem ją mocno i oddałem całe swoje śniadanie. A potem już tylko obojętność i pustka. I coraz większy ból w sercu, który czułem w tych oczach. Wiedziałem, że skręciłem w złą drogę… A on to chyba zobaczył. Moja pochodnia zaczęła świecić trochę mocniej, jego krwawienie ustało. Chwilę później siedziałem na łóżku, patrząc się na swoje zakrwawione dłonie…
Minęło już kilka tygodni. Ja i mój przyjaciel czujemy się coraz lepiej. Udało mi się wrócić do zakrętu i pójść właściwą ścieżką. Jaskinia jest cała rozświetlona, niedługo pewnie z niej wyjdziemy. Od tamtego czasu zmieniłem wiele w swoim życiu. Nauczyłem się panować nad emocjami i kontrolować samego siebie. Pomoc nic nie kosztuje, możemy na tym tylko zyskać.. A pióro? Leży schowane głęboko w szufladzie i mam nadzieję, że już nigdy nie będzie mi potrzebne.

Liczę, by się nie przeliczyć, bo liczby bywają złudnie policzalne

Wszedłem parę razy do rwącej rzeki, by sprawdzić czy naprawdę tak ciężko się płynie pod silny prąd. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a psychika zawodziła, zwłaszcza w momentach, gdy paręset metrów za tobą piętrzy się niemałych rozmiarów wodospad ludzkich pragnień, marzeń i nieidealnych ideałów. Przeprowadzałem różne próby (bardziej robiło to za mnie życie, ale to przecież ja byłem głównym aktorem w tym przedstawieniu). Wnioski nigdy nie były jednoznaczne, bo los zawsze miał dla mnie coś ciekawego w zanadrzu. Wyciągnąłem liczydło, ale wypadła z niego większość koralików. Rozsypał się łańcuch pereł, który nosiłem na szyi. Jak mogłem tego nie rozumieć? Przecież dodawanie i odejmowanie jest takie proste…
Zawsze marzyłem o nurkowaniu. Głębiny oceanów były dla mnie tajemnicą, którą najciężej odkryć w człowieku. Ale czego się nie robi dla marzeń? Woda była mętna i kleista a tunele dosyć ciasne. Czasami trafiałem na niewyobrażalne ciśnienie, które wypychało mnie na powierzchnie, coraz bardziej zasklepiając taflę zobojętnienia, jaką musiałem przebić. Któraś z kolei próba okazała się przełomem. Nie udało mi się przedrzeć, ale zaczynało boleć, mocniej i mocniej z każdym następnym zanurzeniem. Ból to dobra sprawa, jak widać można wydobyć z siebie uczucia, wystarczy tylko być cierpliwym. Nie poddawałem się i uparcie płynąłem w dół. Używałem różnych styli. Niekiedy nurt był łagodny, jednak ostre przeszkody w dalszym ciągu się tam pojawiały. Im było ich mniej, tym bardziej byłem pewny, że jestem już blisko, że już tylko parę pociągnięć ramieniem i stanę u kresu wędrówki. W końcu ją zauważyłem. Złota brama z napisem “szczęśliwe szczęście jest szczęściem w nieszczęściu”. Nie mogłem zrozumieć znaczenia tych słów, a mimo wszystko przez nią przepłynąłem. Do dziś żałuję, że byłem wtedy taki głupi. Usłyszałem echo dzwonu. Wyraźnie czułem rytm tych uderzeń w sobie (jakby to miało być takie dziwne) i nieśmiało spojrzałem w dół. Małże. Wszędzie ich pełno. Niektóre zamknięte, niektóre całkowicie zniszczone lub lekko zarysowane, z innych zaś nieśmiało wystawały maleńkie drogocenne minerały. Zbierałem je pełny nadziei, ale i obaw. Bo co jeśli nie znajdę tam tego na czym zależy mi najbardziej? Prowadziły mnie utartym szlakiem aż do pewnego newralgicznego, dziwnego i zarazem magicznego miejsca. Kolejna brama z następnym tajemniczym, złotym napisem. “Aniele łzy są ciężkie, nie pozwól, by zatopiły Twój skarb”. A dalej tylko ciemność i przebijająca się w oddali poświata. Po raz pierwszy targnęły mną wątpliwości, ale nie chciałem się poddać skoro dotarłam tak daleko. Ruszyłem w stronę światła, czując w środku dziwne ciepło. I w końcu tam dotarłem, dostrzegając to, co do tej pory było dla mnie niewidoczne. Zdarłem z siebie maskę ślepca, nieświadomie zakładając ciemne okulary. Zauważyłem klepsydrę, która stanęła dla mnie w miejscu. Przestał się liczyć czas, który upływał przecież z upadkiem każdego najmniejszego ziarenka. Nie potrafiłem już zliczyć sekund, wcale tego nie potrzebowałem. Znalazłem szczęście, śmiejąc się pod nosem z napisu na pierwszej bramie. Teraz wydawał mi się on całkowicie bezsensowny. Ktoś jednak w końcu odwrócił kalejdoskop… Obudził mnie odgłos tłuczonego szkła. Z klepsydry wysypał się piasek, a nade mną ulatywał właśnie cały mój maleńki świat. Ktoś zarzucił haczyk, na który złapał wszystko to, co dla mnie najważniejsze. Nie mogłem dłużej patrzeć. Usiadłem licząc ziarenka, które jeszcze nie zdołały odpłynąć. Było ich zdecydowanie zbyt dużo… Ale jednak dlaczego tak mało? Położyłem się i nagle porwał mnie zimny prąd. Dotarłem tam gdzie chciałem. Jestem w sercu i właśnie powoli przestaję oddychać. Brakuje już mi tlenu, który był przecież towarem najbardziej deficytowym. Krew uczuć zaniosła mnie w najdalsze i najciemniejsze zakamarki. Nie chciałem wracać. Nie chciałem przeżywać znowu tej męki, mając na sercu rany, które już nigdy się nie zabliźnią. Przestałem liczyć. Kiedyś tak bardzo tego pragnąłem. Teraz widzę, że było to całkowicie bezsensowne. Powieki powoli opadały, by zamknąć to wszystko w środku, jednak nagle poczułem na sobie czyjeś dłonie. Potem następne i kolejne… Chyba zmierzaliśmy ku górze. A może ciągnęli mnie na jeszcze większe dno? Nie potrafiłem wtedy pojąć co się dzieje, wypuszczałem właśnie resztki powietrza z płuc, kiedy moja głowa przebiła się przez twardą powierzchnię. Obudziłem się w szpitalu, nie pamiętam niczego, co działo się pomiędzy. Spojrzałem na bramę, przez którą musieli mnie przenieść i poczułem, że nieświadomie trafiłam w końcu na tą właściwą. “Przyjaciele”. Nie jest to szczęśliwe szczęście, ale prawdziwy skarb, który chciałbym mieć zawsze obok siebie.
Nie warto zastanawiać się dłużej nad tym co było. Wynik nigdy nie jest pewny, bo zawsze można go zmienić. Nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by wydobyć coś z niczego lub chociażby w minimalny sposób zmienić bieg liter w słowach padających z naszych ust. Niepoliczalne liczby zawsze stały najwyżej w mojej hierarchii. Tylko one potrafiły odkryć całą prawdę. Szkoda tylko, że tak późno zacząłem się interesować matematyką. Wszystko byłoby wtedy inaczej…

Marność marności

Wzniosłem się w obłoki, by odrzucić od siebie piętno, które ciąży na mnie od urodzenia. Wychowałem się w XXI wieku i powinno to być dla mnie naturalne. Nie zauważałem przecież żadnych przemian, bo nie miałem ku temu okazji. Dopiero teraz powoli dojrzewam, wyzbywając się młodzieńczej głupoty. Otwieram serce, bo zaprzyjaźniłem się z Mickiewiczem. Stłuczone szkiełko rani moje stopy. Na szczęście nie jestem jeszcze skrzydlatym kaleką. Mogę spokojnie wznieść się w górę. I teraz już wiem, że niektórzy mieli rację. Rzeczywiście wszystko płynie...
Marzenia mają wielką wartość. Potrafią dać nam szczęście, choćby chwilowe, prawie niezauważalne. Szczęście, którego odbicie wędruje później w zakamarkach naszego umysłu. Malutka iskierka, kształtując się, powoli nabiera coraz większego znaczenia. I w końcu po długiej wędrówce znajduje ujście w malutkim kanaliku nazywanym snem. Z jednej sekundy potrafi wówczas urosnąć do dobrych kilku minut, a nawet godzin. Marzenia senne. Jednak i one bywają złudne. Nie możemy wierzyć w ich bezpośredniość ani w żadnym wypadku sztywno ich interpretować. Potrafią zasiać w głowie mętlik, wprowadzić do labiryntu, z którego wyjść nam nie pomoże nawet Ariadna. Mimo tego czekamy na nie z utęsknieniem, bo często są jedyną ucieczką, jedynym ukojeniem po ciężkich chwilach. Potrafią być nagrodą dla tych, którzy mają świadomość, że brodząc po mieliznach daleko nie dopłyną.
Nie jest łatwo słowem doszyć sobie skrzydła. Wszystko opiera się na ogromnym fundamencie uczuć. Rozgrywa się w sferze dla niektórych nieosiągalnej. Sferze oczyszczenia i wolności, pozbawionej całego brudu i ciężaru, jaki zarzuca nam na plecy rzeczywistość. Globalna choroba, na którą coraz ciężej znaleźć antidotum… Ale mi się w końcu udało. Płynąc w powietrzu patrzyłem na te wszystkie twarze. Dokładnie widziałem ich każdy ruch. Czułem nerwowość, stres, niepokój. Te tempo mnie przerażało. Dostrzegałem wodę pod ich nogami, a w oddali czysty ocean. Podążyłem w tamtym kierunku, nie może on przecież pojawiać się ot tak, bez żadnego początku. Wtedy też zauważyłem wodospad, do którego zmierzali ci wszyscy ludzie. A na samym dole skały, o które co sekundę rozbijały się kolejne kosztowności. Prąd porywał społeczeństwo do przodu, w nieznane; za to wszystko, co niepotrzebne, zniszczone, nieprzydatne popychał w przeciwną stronę, w głąb jaskini, której widoku nikt nigdy nie doświadczył. Nie mogłem lecieć dalej, bo byłem już zbyt blisko słońca. Nie chciałem skończyć jak Ikar. Trwam w pogoni, to prawda. Ale marzenia kupuje się przecież w zupełnie innej walucie…
Jestem strasznie wrażliwym chłopakiem. Często w życiu potykam się o kłody, których nie zauważy większość z Was. Często też odnajduję radość i spełnienie w rzeczach, których nie da się zdobyć za pieniądze. Są potrzebne, to prawda. Nie mamy przecież prawa istnieć bez bytów materialnych. Nie zaspokoję głodu miłością ani nie ubiorę się w natchnienie, przynajmniej na tej stacji. Pociąg odjeżdża co kilka sekund, a miejsca naprawdę nie ma zbyt wiele. Mimo tego wagony zawsze były przeciążone. Powierzchnia: jeden człowiek na metr kwadratowy. Tylko czyje serce w dzisiejszych czasach będzie ważyć tak wiele??
Jestem bogaty, mimo że nie posiadam skarbów. Największą radość sprawia mi obdarowywanie innych. Daję ciepło, by ogrzewało zatwardziałą samotność, roztapiało ból i wzniecało iskierkę nadziei. Rzucam uśmiechem, który rozprzestrzenia się z prędkością błyskawicy. Do każdego wraca później wielokrotnie, rozniecając palące się we wnętrzu ognisko. Wyciągam pomocną dłoń zawsze i do każdego, bo wiem, że czasem nie jesteśmy w stanie sami upilnować ognia. Jestem obok w trudnych chwilach. Zapełniam ciszę obecnością, przerywam zdania w odpowiednich miejscach, dając bliskość, czułość i poczucie bezpieczeństwa. Koję serca słowami, które niosą żar prawdziwych uczuć. Po prostu jestem. Nie da się tego kupić za żadne pieniądze.
Nie miałem szczęścia w życiu. Często ktoś układał mi scenariusze, które było bardzo ciężko zagrać. Długo szukałem miłości, wiele razy się rozczarowując. Dużo słów jest przepełnionych tym bólem, wiele myśli kreuje się na podwalinach tamtych wydarzeń. Czasami mogłem mieć prawie wszystko co materialne, spełnić przyziemne marzenia. Ale to nie dawało mi ani grama przyjemności. Cieszyło przez sekundę, potem przynosząc jeszcze większe cierpienie. Świadomość, że nie mogę mieć tego, co przyniesie mi prawdziwe szczęście. Potem odkryłem nową ścieżkę i nauczyłem się pożytkować bogactwa materialne na rzecz duchowych. Byłem pewny, że jest to jedyna właściwa droga, ale w tym momencie nie wiem, gdzie tak naprawdę mnie zaniesie.
Stopniowo przebijam się przez błękit nieba. Czas wracać, lekcja powoli się kończy. Ten krótki lot nauczył mnie bardzo wiele. Teraz wiem, że nie bez powodu tak ciężko było wznieść się w górę. Udało mi się to zrobić jedynie poprzez oczyszczenie. Poniosło mnie serce, zostawiając na ulicy zegarek. Czas był zbędnym balastem. Każda chwila jest ulotna, ciężko ją złapać w tym potoku. Życie i tak bez przerwy płynie. Ulotność jest ulotna. Wszystko marność.

Nawet marność.

wtorek, 5 maja 2015

Brak słów

nie mam już skrzydeł, by móc wylecieć z otchłani
ciągnie mnie kamień przywiązany do kostki, nadgarstka
spaliłem papier, co chciał narzucić paragraf dla nich
puszczając krzyk z gardła spadam, piszę parafką diabła


egzystencja?
piszę wiersze
które bolą mnie ilekroć
piszę wierszem
w czyichś sercach
dobrze, gorzej, słabo, średnio


gdzieś poeta?
pisze wiersze
które bolą go gdy znowu
pisze wierszem
o kobietach
wstając jedną nogą z grobu


znikły słowa?
już nie piszę
bo nie pisze też mój kompan
piszę wierszem
że nie piszę
nie tak miało to wyglądać..

wtorek, 24 lutego 2015

#####

kilka kresek budzi rozkosz
kilka kresek niszczy życie
chciałem odciąć kalejdoskop
już nie chciałem więcej milczeć

nikt nie widzi przez zasłonę
gdy tak krzyczy wielkie serce
chciałem w ręku nieść koronę
wyciągając z serca ciernie

przyszedł czas dziś do mnie szybciej
bo na skróty przez wskazówki
gdzie dwie liczby tak niezwykle
dać chcą w zastaw skarby z duszy

nie chcę sprzedać tamtych wspomnień
chciałbym szybko kupić lepsze
tam gdzie ból pogania kroplę
nie chcę myśleć nigdy więcej

kreski stawiam w znak równości
powiedz czemu anioł płacze?
dziś chcę skończyć tamten pościg
kiedyś w końcu go zobaczę

sobota, 21 lutego 2015

Łzy anioła

jeden gest ukryty gdzieś tam w środku pomaga zrozumieć
jedno uczucie, jedno spojrzenie, jedno słowo, jedno westchnienie
jedno życie
tylko jedno nim coś zmienię
w teraźniejszości przeszłość
zniknęła przyszłość gdzieś tam pod powieką
zresztą
wciąż takie samo jedno
ale dlaczego tak wiele?

pstryknięciem palca spadł kokon z korony bogów
odejdź dwa razy, może za drugim ktoś zrozumie
pomnożyłem te słowa, dzieląc je przez różnice
zawsze wychodzi jedno
inaczej chyba nie umiem
bo jedno słowo równa się jedno życie

słychać bezdźwięczny krzyk; słyszysz to? czujesz?
te ciepło na policzkach...
pożoga zmysłów pali coraz bardziej
ale nie pomoże ugasić owocu mej obojętności
kiedy jej nie potrzebowałem przyszła, jak zwykle
w mych myślach była największym skarbem
niszczyła myśli chroniczne
pomagała zrozumieć prawdę

na rozstaju szedłem pod prąd
oni już nie są sami
złapał mnie ktoś za rękę, pokazał dom, dla nas wszystkich
nie dam ich już zranić, nie zmienię na nic, już nigdy
wołałem mamy, krzyczałem dla nich
by nikt ich już więcej nie skrzywdził

rozłożył za mną jedno skrzydło
jedno wyrosło z serca, które pęcznieje nadzieją
i znów poczułem kilka kropel na policzku
malowałem im pokoje zielenią
topiłem tamę zmysłów, by przemówili jeszcze głośniej
nikt nie chciał pomóc
bezbronni bez broni
nie pierwszy sporządzałem pogrzeb

tylko on jeden stał wciąż za mną
tylko on jeden pomagał przetrwać
na imię mu było anioł
wciąż łatał w myśli strzępach jedno słowo niejednego serca

czasem pomaga Syzyf, nie mogliśmy przecież przestać
podłożyć chciał ogień Prometeusz, zabiliście go spojrzeniem
nie można tak przecież, POMÓŻCIE
nie jedno - jedno istnienie

i w końcu stanął nad przepaścią
spojrzał na mnie nim skoczył
ale on przecież stał za mną
lecąc zamknąłem oczy i krzyknąłem jego głosem otwierając duszę

NIE JEDNO
NIE JEDNO SERCE CZUJĘ

KIEDY TO W KOŃCU ZROZUMIESZ?

rozłożyły się skrzydła
i znów poczułem na swojej twarzy
tych kilka łez anioła
który ratował garść ludzkich marzeń

środa, 18 lutego 2015

####

prosta definicja
która powstaje z przyczyny
kagańcem kłamstw
przykrywając moje usta

osamotnienie
wyrasta z niepokoju
obiektywnie spogląda
na bicie mego serca

labirynt wspomnień
w którym zgubiła się Ariadna
łatwa droga
do wnętrza moich pragnień

ucieka szaleństwo
bo nie może już wytrzymać
szalonej prawdy
skrytej w mym umyśle

Dziennik Toma Riddle'a

pesymizm życia
brak złudzeń w okresie
rozwinięcie jest brakiem
a wszystko jest czyste

spisane kartki
niewidocznym atramentem
nie ma nawet czego zatrzeć
czy poprawić innym piórem

tusz ucieka w fakturę
litery boją się prawdy
układając się w słowa
pozornie bez znaczenia

tworzyć a kreować
próbować ciągle na nowo
mały mit upada
zwiędło przekonanie

podlewane nadzieją
potrafi być jak feniks
tuczony na rzeź
przeklętą ironią losu

###

jak biały obłok, jasna łza
niczym grad z nieba leci strumień
ten obłok jawił mi się w snach
pytał czy wszystko już rozumiem

na nogi stawiał, krzyczał: patrz
tamtą iskierkę dziś ci kupię
dawał za darmo, kazał brać
wierzyłem, że tam jeszcze wrócę

w białych kolorach czarny kwiat
w lusterku gdzieś mignęła rubież
jakoś pozmieniał mi się świat
nie wszystko jednak dziś rozumiem

minąłem na zakręcie znak
chciałem zostawić w dali smutek
mówił, że za nic - został żal
marzenia me odebrał kupiec

w czerwonej talii biały as
zaczął rozdanie chyba krupier
rozłożył skrzydła czarny ptak
rzucając cień na cztery króle

nie chciałem dawać, wziął co chciał
wstrzykując jad w zatrute serce
teraz już go naprawdę znam
i nie chcę widzieć nigdy więcej

///

skryłem w otchłani pożar nieba
by wspiąć się po drabinie pragnień
wczoraj tam byłem, dziś mnie nie ma
zgasiłem kłamstwem w sobie prawdę

wtorek, 17 lutego 2015

Karmieni nadzieją

Karmieni nadzieją, tuczeni na rzeź od dawna
W pół słowa zwabieni w miejsce modłów z głównego frontu
Nie chciałem im kazać, karać ich za dziwactwa
Po prostu zamknąłem paragraf
Prowadząc żałobny kondukt

Zawiązałem linę, która oplotła mnie z nimi aż po koniec końców
Z zachwytu upadłem na ziemię, ciągnąc całą resztę jak kamień w wodę
Kostka domina popchała kolejne i znów wszystko od początku
Pokonuję każdą przeszkodę na torze pełnym masek i złudzeń
Nie skończyłem rzeźbić krzyża, zrozum w końcu
Była pierwszą z kobiet, która zawładnęła królem...

Byłem tam gdzie jesteś, bo byt przeszły w przyszłość zmieniam
Jestem tam gdzie jestem, by dać w zastaw marzenia (za Ciebie)
Nic nie zmienię w kilka sekund, czas ucieka w rytmie przeżyć
Dwoje ludzi, garść oddechów
Dwoje ludzi - jeden rzemyk

Pożoga była tylko początkiem bez szansy na przyszłość
Gaszona zdrowym rozsądkiem, które do tego przywykło
A jednak w pół słowa! Nie trzeba było więcej
Boże uchowaj, bym nie popłynął wraz z nimi
Na desce rozczarowań ukryłem się we wnęce
W pół słowa kocham
No inny byłby wynik...

Magia liczb

mnożę cyfry
podstawiając
dwie różnice
w jedną całość

pytam liter
czy dwie liczby
w jednej sumie
to naprawdę jest za mało

w jednym ciągu
kilka znaczeń
kiedyś był tam
ten sam wyraz

wiele ciągów
dziwnych zdarzeń
bolą słowa
wielka przyjaźń..