poniedziałek, 11 maja 2015

Liczę, by się nie przeliczyć, bo liczby bywają złudnie policzalne

Wszedłem parę razy do rwącej rzeki, by sprawdzić czy naprawdę tak ciężko się płynie pod silny prąd. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a psychika zawodziła, zwłaszcza w momentach, gdy paręset metrów za tobą piętrzy się niemałych rozmiarów wodospad ludzkich pragnień, marzeń i nieidealnych ideałów. Przeprowadzałem różne próby (bardziej robiło to za mnie życie, ale to przecież ja byłem głównym aktorem w tym przedstawieniu). Wnioski nigdy nie były jednoznaczne, bo los zawsze miał dla mnie coś ciekawego w zanadrzu. Wyciągnąłem liczydło, ale wypadła z niego większość koralików. Rozsypał się łańcuch pereł, który nosiłem na szyi. Jak mogłem tego nie rozumieć? Przecież dodawanie i odejmowanie jest takie proste…
Zawsze marzyłem o nurkowaniu. Głębiny oceanów były dla mnie tajemnicą, którą najciężej odkryć w człowieku. Ale czego się nie robi dla marzeń? Woda była mętna i kleista a tunele dosyć ciasne. Czasami trafiałem na niewyobrażalne ciśnienie, które wypychało mnie na powierzchnie, coraz bardziej zasklepiając taflę zobojętnienia, jaką musiałem przebić. Któraś z kolei próba okazała się przełomem. Nie udało mi się przedrzeć, ale zaczynało boleć, mocniej i mocniej z każdym następnym zanurzeniem. Ból to dobra sprawa, jak widać można wydobyć z siebie uczucia, wystarczy tylko być cierpliwym. Nie poddawałem się i uparcie płynąłem w dół. Używałem różnych styli. Niekiedy nurt był łagodny, jednak ostre przeszkody w dalszym ciągu się tam pojawiały. Im było ich mniej, tym bardziej byłem pewny, że jestem już blisko, że już tylko parę pociągnięć ramieniem i stanę u kresu wędrówki. W końcu ją zauważyłem. Złota brama z napisem “szczęśliwe szczęście jest szczęściem w nieszczęściu”. Nie mogłem zrozumieć znaczenia tych słów, a mimo wszystko przez nią przepłynąłem. Do dziś żałuję, że byłem wtedy taki głupi. Usłyszałem echo dzwonu. Wyraźnie czułem rytm tych uderzeń w sobie (jakby to miało być takie dziwne) i nieśmiało spojrzałem w dół. Małże. Wszędzie ich pełno. Niektóre zamknięte, niektóre całkowicie zniszczone lub lekko zarysowane, z innych zaś nieśmiało wystawały maleńkie drogocenne minerały. Zbierałem je pełny nadziei, ale i obaw. Bo co jeśli nie znajdę tam tego na czym zależy mi najbardziej? Prowadziły mnie utartym szlakiem aż do pewnego newralgicznego, dziwnego i zarazem magicznego miejsca. Kolejna brama z następnym tajemniczym, złotym napisem. “Aniele łzy są ciężkie, nie pozwól, by zatopiły Twój skarb”. A dalej tylko ciemność i przebijająca się w oddali poświata. Po raz pierwszy targnęły mną wątpliwości, ale nie chciałem się poddać skoro dotarłam tak daleko. Ruszyłem w stronę światła, czując w środku dziwne ciepło. I w końcu tam dotarłem, dostrzegając to, co do tej pory było dla mnie niewidoczne. Zdarłem z siebie maskę ślepca, nieświadomie zakładając ciemne okulary. Zauważyłem klepsydrę, która stanęła dla mnie w miejscu. Przestał się liczyć czas, który upływał przecież z upadkiem każdego najmniejszego ziarenka. Nie potrafiłem już zliczyć sekund, wcale tego nie potrzebowałem. Znalazłem szczęście, śmiejąc się pod nosem z napisu na pierwszej bramie. Teraz wydawał mi się on całkowicie bezsensowny. Ktoś jednak w końcu odwrócił kalejdoskop… Obudził mnie odgłos tłuczonego szkła. Z klepsydry wysypał się piasek, a nade mną ulatywał właśnie cały mój maleńki świat. Ktoś zarzucił haczyk, na który złapał wszystko to, co dla mnie najważniejsze. Nie mogłem dłużej patrzeć. Usiadłem licząc ziarenka, które jeszcze nie zdołały odpłynąć. Było ich zdecydowanie zbyt dużo… Ale jednak dlaczego tak mało? Położyłem się i nagle porwał mnie zimny prąd. Dotarłem tam gdzie chciałem. Jestem w sercu i właśnie powoli przestaję oddychać. Brakuje już mi tlenu, który był przecież towarem najbardziej deficytowym. Krew uczuć zaniosła mnie w najdalsze i najciemniejsze zakamarki. Nie chciałem wracać. Nie chciałem przeżywać znowu tej męki, mając na sercu rany, które już nigdy się nie zabliźnią. Przestałem liczyć. Kiedyś tak bardzo tego pragnąłem. Teraz widzę, że było to całkowicie bezsensowne. Powieki powoli opadały, by zamknąć to wszystko w środku, jednak nagle poczułem na sobie czyjeś dłonie. Potem następne i kolejne… Chyba zmierzaliśmy ku górze. A może ciągnęli mnie na jeszcze większe dno? Nie potrafiłem wtedy pojąć co się dzieje, wypuszczałem właśnie resztki powietrza z płuc, kiedy moja głowa przebiła się przez twardą powierzchnię. Obudziłem się w szpitalu, nie pamiętam niczego, co działo się pomiędzy. Spojrzałem na bramę, przez którą musieli mnie przenieść i poczułem, że nieświadomie trafiłam w końcu na tą właściwą. “Przyjaciele”. Nie jest to szczęśliwe szczęście, ale prawdziwy skarb, który chciałbym mieć zawsze obok siebie.
Nie warto zastanawiać się dłużej nad tym co było. Wynik nigdy nie jest pewny, bo zawsze można go zmienić. Nic nie stoi przecież na przeszkodzie, by wydobyć coś z niczego lub chociażby w minimalny sposób zmienić bieg liter w słowach padających z naszych ust. Niepoliczalne liczby zawsze stały najwyżej w mojej hierarchii. Tylko one potrafiły odkryć całą prawdę. Szkoda tylko, że tak późno zacząłem się interesować matematyką. Wszystko byłoby wtedy inaczej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz